Do księgarń trafia właśnie nowa, porywająca powieść Cecilie Enger. “Biała mapa” to niezwykła historia Berthy Torgersen i Hanny Brummenæs, dwóch dziewcząt, które spotkały się w bezwzględnym, męskim świecie górniczej osady na wyspie Karmøy i – w męskich kapeluszach i surdutach – utorowały sobie drogę do stanowisk dotychczas niedostępnym kobietom. Te dwie wyjątkowe kobiety trzymały swą miłość w tajemnicy, powoli wspinając się po szczeblach drabiny społecznej. Zapraszamy do lektury fragmentu “Białej mapy” – fascynującej historii emancypacji i walki o prawa kobiet.


Fragment książki: „Biała mapa” Cecilie Enger (przeł. Karolina Drozdowska), Wydawnictwo Smak Słowa:

Fragment 1 – Drugie spotkanie Hanny i Berthy

Zadźwięczał dzwoneczek. Lokal, wcześniej jakby zaczarowany przez dwa wielkie, słoneczne kwadraty na podłodze, teraz leżał pogrążony w mroku. Otwarte było wąskie, poziome okienko. Gdy Bertha zamykała za sobą drzwi, załopotało kilka bluzek na wieszaku. Przyjemny zapach przypraw i mydła bijący od czystej tkaniny nadal był wyraźnie wyczuwalny, choć teraz mieszał się z aromatem mielonej kawy dochodzącym z jutowych

worków na niewielkiej ladzie z artykułami spożywczymi. Bertha była poza tym przekonana, że pachnie wodą kolońską. Hanna Brummenæs stała przy stole, pogrążona w rozmowie z dwiema kobietami. Nie mogły to być stałe klientki, bo nosiły się jak zupełnie zwyczajne mieszkanki Haugesund. Miały na sobie ciemne, obszerne spódnice i bluzki. Bez gorsetów, tiurniur ani krynolin. Jedna z nich, starsza i potężniejsza, zarzuciła na bluzkę lekki płaszczyk, a na głowę włożyła niewielki, płaski kapelusik. Hanna była ubrana w długą, grafitową spódnicę, opadającą ku ziemi w swobodnych fałdach, tak, jak ostatnio. Dobrała do niej koszulę w odcieniu zgniłej zieleni z krochmalonym gorsem oraz prążkowaną, luźną kamizelkę. Widok był nadal zaskakujący, ale Bertha tym razem zawczasu się na niego przygotowała i nie wgapiała się w Hannę, spojrzała za to nieco na prawo, w głąb lokalu, gdzie stała wielka szafa z ciemnego drewna orzechowego. W ten sposób wciąż miała subiektkę w polu widzenia, nie sprawiając przy tym wrażenia niewychowanej.

Bertha pomyślała, że Hanna Brummenæs przypomina mężczyznę o kobiecych rysach twarzy. Zupełnie jakby pod męską skórą chowała się młoda panna. Zwłaszcza teraz, gdy w salonie panował półmrok, Bertha mogła sobie wyobrażać, że gdyby tylko chciała, zdołałaby ściągnąć z niej całą tę męskość, tak, jak ściąga się z nogi pończochę.

Usłyszała, jak starsza z klientek mówi:
– Mam swoje wątpliwości, ale jeśli to prawda, trzeba zacząć o tym mówić.
W tej samej chwili panna Brummenæs podniosła wzrok i dostrzegła Berthę.
– Chyba zapomniałam odwrócić tabliczkę przy drzwiach – powiedziała. – Ale nic nie

szkodzi, proszę wejść – dodała z uśmiechem.
Bertha zrobiła kilka kroków w głąb salonu. Oprócz Hanny i dwóch klientek w środku

nie było nikogo.
– Tak czy inaczej jesteśmy zdania, że ta wiedza może mieć szczególną wartość w

miejscach takich, jak ten sklep. Jeśli to oczywiście prawda – odezwała się młodsza z kobiet. Cały czas kiwała z powagą głową, jakby podkreślając każde swoje słowo. Była drobnej postury, włosy miała upięte w luźny węzeł, z którego wysunęło się kilka niesfornych pasm.

– Pouczanie klientek nie zawsze się opłaca – stwierdziła panna Brummenæs. – Jeśli życzą sobie takiej sukni, muszę im ją sprzedać.

– Naturalnie. Ale trochę wiedzy nie może zaszkodzić – powiedziała młoda kobieta. Hanna przyznała jej rację. Podziękowała obu paniom za wizytę i dodała.
– Chętnie zatrzymam sobie ten artykuł.
Obiecała gruntownie się z nim zapoznać.

Gazeta została na stole, Bertha mogła więc odczytać nagłówek: „Destruktywne gorsety”. Mniejsze litery pod spodem głosiły, że mocne sznurowanie gorsetów niszczy kobiece płuca i żołądki.

Przeprowadzono na tę okoliczność wywiad z doktorem z Kristiani.

– Te panie – Hanna skinęła głową w kierunku drzwi, gdy kobiety już wyszły – utrzymują, że wielu doktorów w stołecznym szpitalu leczy kobiety niezdolne do trawienia posiłków, a wszystko przez ciasne gorsety.

– A ja myślałam, że one są po to, żeby trzymać całe ciało na swoim miejscu – powiedziała Bertha.

– Owszem, ale sznuruje się je tak mocno, że ledwie można nabrać powietrza, a to chyba nie może być zbyt korzystne – Hanna, chcąc zademonstrować, w czym leży problem, zaczęła dyszeć jak pies, a Bertha wybuchła śmiechem.

– Ja sama nigdy nie nosiłam gorsetów – oświadczyła panna Brummenæs i ostentacyjnie kiwnęła głową, jak w staroświeckim geście pozdrowienia.

– Ja też nie – przyznała Bertha.

Młoda subiektka uśmiechnęła się w odpowiedzi na te słowa, a dziewczyna zachichotała. Ależ oczywiście, że nie nosi gorsetu.

– Te panie uważają jeszcze, że kobiety ciągle się zaziębiają od butów na obcasie.
– Od butów?
– Owszem. Bo damy, które chodzą w wielowarstwowych sukniach, ciągle mają

spocone plecy. A jednocześnie wybierają lekkie buciki, więc marzną im stopy. To znaczy, zimą, naturalnie nie teraz.

Bertha kiwnęła głową. Bogate damy prawie zawsze nosiły buty na obcasie albo wysokie sznurowane trzewiki z cienkiej, miękkiej skóry.

Zerknęła szybko na własne stopy. Całe lato przechodziła w jednych znoszonych, szmacianych pantoflach. Przeniosła wzrok na obuwie panny Brummenæs. Były to buty z czarnej skóry, z obcasem sprawiającym, że wydawała się wyższa niż w czasie ich ostatniego spotkania.

– A czym mogę dzisiaj służyć?

– Chciałabym wybrać chusteczkę – wyjaśniła Bertha. – Pasującą do sukienki konfirmacyjnej.

– Proszę za mną – panna Brummenæs podeszła do wielkiego regału o płytkich, szerokich szufladach. – Zobaczmy – wysunęła szufladkę pełną maleńkich przegródek.

– Tylko nie może być droga.

– Oczywiście, że nie. Dla klientów chcących płacić krocie za małą chusteczkę, w którą wyciera się nos, otwieram tę tutaj – zastukała knykciami w sąsiednią szufladę.

W przegródkach po lewej stronie leżały chusteczki męskie, po prawej zaś – damskie.

– Najprostsze, białe, kosztują czterdzieści øre, a kolorowe – pięćdziesiąt pięć. Te natomiast – ekspedientka wyjęła z szuflady grubszą białą chusteczkę z drobnymi frywolitkami – całą koronę.

– Sądzi pani, że te są ładne? – spytała Bertha, wskazując najtańszy model.

– Moim zdaniem najpiękniejsze. Proste i funkcjonalne. Poza tym do wszystkiego pasują.

– Mogłaby pani jedną dla mnie odłożyć? To nie ja będę płacić.
– Naturalnie. Położę ją tutaj i podpiszę pudełko.
Gdy Hanna Brummenæs kreśliła jej nazwisko na karteczce przyczepionej do wieczka,

Bertha miała przez chwilę wrażenie, że patrzy nie tylko na litery układające się w jej imię – ale na samą siebie. Tłumaczyła sobie to potem tak, że zdecydowany charakter pisma Hanny musiał zmienić zwyczajną „Berthę Torgersen” w coś więcej niż tylko rząd znaków na papierze.

Panna Brummenæs umieściła pudełko w szufladzie z zamówieniami do opłacenia i odbioru, po czym skinęła głową w stronę okna i westchnęła:

– Nareszcie!
Bertha dostrzegła wielkie krople deszczu uderzające o szybę i ulicę.
Podeszła do okna. Drobny piasek na ziemi piętrzył się jakby wokół każdej spadającej

na niego kropli, zupełnie jak gdyby przez kilka ułamków sekundy obejmował wodę, by po tej krótkiej chwili przyjąć kolejną kroplę. Wkrótce rozpadało się na dobre.

– Gdzie mieszkasz?
– Na południu Strandgaten – odrzekła Bertha.
– W takim razie pożyczymy ze sklepu parasol i kawałek cię odprowadzę –

zdecydowała Hanna Brummenæs.
Sięgnęła po wielki, czarny, zaimpregnowany olejem męski parasol z jedwabiu.
Gdy potem szły obok siebie w deszczu, krople bębniły w naprężony jedwab niczym

małe kamyczki. Wilgoć unosiła się nad ziemią, tworząc delikatną mgiełkę.
Stanęły na skrzyżowaniu dróg w momencie, gdy mijał je załadowany wóz ciągnięty przez zmęczonego konia. Lejce trzymał mężczyzna w dziurawym kapeluszu, a przy wozie człapała równie ubogo ubrana kobieta. Pośród mebli siedziały przemoczone dzieciaki z cieknącymi nosami. Ładunek składał się z wielkiego kufra, dwóch wilgotnych materaców, czerwonego, nadgryzionego przez korniki łóżka, innych ledwie zdatnych do użytku sprzętów

i żelaznego złomu.
Bertha pomyślała, że może ta rodzina została wyrzucona z domu czy mieszkania, bo

nie płaciła czynszu. A może szli na statek, którym popłyną do Ameryki.
– Myślisz, że wybierają się za morze? – spytała cicho.
– Niewykluczone. Albo gdzieś indziej i sami nie wiedzą, gdzie – odparła Hanna.

Fragment 2 – Bertha zakochuje się w Hannie

Przez chwilę żadna z nich się nie odzywała, nasłuchiwały bowiem odgłosów z Visnes, które nie docierały tak daleko. Żadnych hałasów z kopalni, terkotu maszyn czy huku rozgniatanej skały, żadnego skrzypienia wagoników na szynach, rżenia koni ani nawoływania ludzi ładujących rudę i inne towary w porcie.

Słychać było tylko morze ocierające się o skały, podchodzące ku nim i wycofujące się raz po raz, po to tylko, by za chwilę powtórzyć cały ten taniec.

Nie było tu też żadnych miejskich zapachów – dymu walącego całe dnia z kominów, węgla, jedzenia, nawozu na polach czy smrodu opróżnianych latryn i prywatnych wychodków.

Pachniało tylko solą i rozgrzaną skałą. Zupełnie jakby Visnes wcale nie istniało. Hanna zdjęła kurtkę, stojąc plecami do morza. Wiosłowanie ją rozgrzało.
Miała duże, ciemne plamy pod pachami. Po jej szyi spływała kropla potu. Piersi pod

tkaniną sukienki były małe i dość szeroko rozstawione.
Bertha pomyślała o pani Stange, która twierdziła, że ciepła aura powoduje u ludzi

zachowania niemoralne, bo chodziło się lżej ubranym i wszędzie można sobie zorganizować ukryte przed światem miejsce schadzki.

Dziewczyna przeniosła wzrok na suche źdźbło trawy. Zobaczyła na nim maleńką biedronkę, brnącą z mozołem w górę. Powiedziała głośno:

– Biedroneczko, leć do nieba, przynieś mi kawałek chleba.
– Ślicznie – rzuciła Hanna, wciąż nie ruszywszy się z miejsca.
Biedronka zatrzymała się u szczytu rozkołysanego na wietrze źdźbła. Bertha

podsunęła jej wskazujący palec, by owad mógł przejść na jej rękę. Ten jednak nie ruszył się ze swojego miejsca.

– Jest chyba ze sto stopni – Hanna rozpięła burgundowe guziki sukienki, odwiązała pasek i pozwoliła, by tkanina opadła na skałę. Wyskoczyła z ubrania jak małe dziecko. A potem zrzuciła ciężkie buty i zsunęła pończochy. Rozłożyła wszystko na kamieniach do wysuszenia. Koszulkę i majtki miała obszerne, bawełniane i poszarzałe od ciągłego noszenia. Ich materiał kleił się do jej ciała.

Bertha nie mogła oderwać od niej wzroku.

Fragment 3 – napad

Bertha odwróciła się, by sprawdzić, czy są w pobliżu inni ludzie wracający z koncertu.

Ale nie dostrzegła nikogo.
Jeden z mężczyzn zbliżył się do niej, zastawił jej drogę i wyszczerzył zęby w

uśmiechu. Miał brudne ubranie, dziurawe buty, bił od niego zapach alkoholu i zepsutych zębów.

– No popatrzcie państwo – powiedział tylko.

Bertha spróbowała go ominąć, ale on wtedy przesunął się o krok, uniemożliwiając jej przejście dalej.

– Czego pan chce? – zapytała dziewczyna, tak pewnie, jak tylko była w stanie.

– Czego pan chce? – zaczął przedrzeźniać ją nieznajomy. Jak droczące się dziecko. Zaśmiał się pod nosem, z siebie samego albo może z niej.

Bertha spojrzała na trzech pozostałych mężczyzn, szukając u nich pomocy, ale oni zachowywali się, jakby była niewidzialna. Zagradzający jej drogę pijak nie mógł jednak zrobić jej krzywdy. Uniósł palec i zamachał jej nim przed twarzą.

Zobaczyła, że jego paznokieć jest zmiażdżony i ma niezdrowy kolor.
– Boli pana ten palec? – zapytała.
Mężczyzna nie przestawał się uśmiechać.
– Tak myślisz? Że mnie boli? Że cierpię? O ja biedny, nieszczęśliwy!
– Nie – Bertha pokręciła głową. Strach pulsował w jej ciele. Nie rozumiała, czego

chce nieznajomy i czemu upatrzył sobie właśnie ją. Nigdy wcześniej nie czuła się w miasteczku zagrożona, nikt nie zachowywał się wobec niej wyzywająco ani prowokująco.

– Ty natomiast jesteś bardzo szczęśliwa! Ale teraz… teraz to się skończy. Wystarczy, że zrobię jeden mały krok, a już nie będziesz taka zadowolona, co?

Bertha znów pokręciła głową.
– Nie.
Dziurawa kurtka mężczyzny była zasypana śniegiem. Drobne płatki białego puchu

wirowały w świetle latarni. Nieznajomemu chyba znudziła się ta głupawa zabawa, bo oświadczył, że równie dobrze może zmienić zdanie. Zrobi jej przyjemność i pozwoli pobiec do domu.

– Cobyś mogła swojemu chłopu opowiedzieć o pijanym Szwedzie. Szczęśliwa, że już jesteś u siebie.

Odsunął się, by ją przepuścić.

Bertha ruszyła w kierunku bramy oddzielającej Visnes od Haugen. Szła spokojnym krokiem, nie chciała biec. Przepełniała ją ulga, dokładnie tak, jak powiedział mężczyzna. Wyobrażała sobie, że biedak, pozbawiony pracy i stałego źródła dochodu, musiał bardzo się cieszyć tą chwilą poczucia władzy.

Pokonawszy jakieś dwadzieścia metrów, usłyszała dobiegające z miejsca zajścia niespokojne głosy.

Mężczyźni nadal stali w blasku gazowych lamp, ale w pierwszej chwili Bercie trudno było pojąć, co też widzi. Pijak, który przed chwilą jej dokuczał, krążył teraz wokół Hanny. Poruszał się prowokująco, w nieeleganckiej bliskości jej cała, ona zaś obracała się sztywno wokół własnej osi. Towarzysze mężczyzny wydawali z siebie zachęcające okrzyki, w końcu Szwed zwinął dłoń w pięść i uderzył Hannę w prawy bark. Kobieta pochyliła się gwałtownie, jakby chciała zwinąć się w kłębek. Napastnik nadal wokół niej krążył, wymierzył kolejny cios, tym razem w drugi bark. Czemu Hanna nie krzyczała ani nie próbowała się bronić? Była przecież wyższa i z pewnością silniejsza niż ten człowiek. No i: dlaczego towarzysze agresora nie reagowali i po prostu przyglądali się całemu zajściu?

Gdy Szwed ugodził Hannę w twarz, jakby była mężczyzną, Bertha puściła się pędem w kierunku całej grupy. Możliwe, że Szwed przestraszył się tym, że uderzył kobietę, która zaczęła obficie krwawić z nosa, a może był zaskoczony jej brakiem reakcji – tak czy inaczej, napastnik zamarł bez ruchu, wgapiając się w swoje knykcie, a Bertha podniosła torebkę Hanny z mokrej ziemi, chwyciła przydeptany kapelusz, po czym złapała kobietę pod lewe ramię i szybko ją odciągnęła. Ciało pobitej reagowało powoli, Hanna stawiała ciężkie kroki, jakby zanikł w niej zupełnie instynkt obrony przed niebezpieczeństwem, Bertha musiała więc pchnąć ją lekko w plecy. W końcu ruszyły dość niezbornie przed siebie.

Mężczyzna nadal tkwił w tym samym miejscu. Zupełnie jakby nie przyszło mu nawet do głowy, że mógłby równie dobrze za nimi pójść.

Gdy Bertha, pod kolejną latarnią, otworzyła bramę prowadzącą na Haugen i zobaczyła krew niczym ciemną szramę na policzku Hanny, nakazała swojej towarzyszce pójść z nią do pokoju nad sklepem.

Fragment 4 – „Gdybyśmy kupiły statek”

Tak czy inaczej: Hanna siedziała nad gazetą, czytając o licytacji u Odlanda, gdzie pod młotek, razem z innymi ruchomościami, miał pójść parowiec SS „Goval”.

– To by dopiero było coś – stwierdziła.
– Co takiego?
– Jakbyśmy kupiły statek.
Hanna wcale sobie nie żartowała. Bertha widziała to wyraźnie po jej minie. Ten pełen

napięcia grymas ust, świdrujące spojrzenie, pospieszny ruch dłoni nad głową. Hanna miała taką samą minę za każdym razem, gdy proponowała jakieś ulepszenie, jakąś poprawkę, kiedy opowiadała o planie albo o marzeniu. Przez blisko dwadzieścia pięć lat wspólnego życia Bertha nauczyła się czytać tę twarz, choć ani przez chwilę nie przestawała się nią fascynować i zachwycać. Uwielbiała zapał Hanny, mogący pociągać za sobą niespokojne noce, lecz także ekscytację i wizje świetlanej przyszłości.

Wykupione przez nie akcje spółki armatorskiej przyniosły co prawda duże zyski. Ale mieć akcje to coś zupełnie innego niż mieć własny statek.

– Co chcesz przez to powiedzieć? – spytała znów Bertha.

– A to, że mogłybyśmy kupić sobie statek. Ten parowiec. „Govala”. Prowadzimy nasz sklep już całe wieki. Zgromadziłyśmy kapitał. Może najwyższy czas na coś zupełnie innego?

– Ale przecież mamy dobre życie – odrzekła na to Bertha.

Albo powiedziała coś podobnego. Była poruszona, lecz nie podniosła głosu. Dodała, że to, co mają teraz, w pełni ją zadowala, choć oczywiście cieszyły ją także rosnące zyski i korzystnie układające się w księgach rachunkowych liczby. Zaproponowała, że jeśli Hanna tak koniecznie chce zrobić coś z pieniędzmi, to mogą wesprzeć finansowo ruch kobiecy albo parafię. Chyba wspomniała także, że czasy się zmieniają, Hanna niedługo skończy pięćdziesiąt lat, a dzieci jej siostrzenic i bratanków rosły ze spotkania na spotkanie. Że może Peder potrzebuje pomocy. Chłopak przeprowadził się ze Stavanger do Haugesund, gdy tylko skończył szesnaście lat. Imał się różnych zajęć, ale często pozostawał bez pracy.

Doskonale wiedziała, że Hanna nie miała zamiaru wydawać, jeśli nie miała pewności, że inwestycja jej się zwróci. Tymczasem ani Norweskie Stowarzyszenie Praw Kobiet w Haugesund, którego członkiniami były zresztą obie, ani parafia, ani Liberalna Partia Lewicy nie pomnożą ich kapitału. O Pederze już nie mówiąc.

A potem w jej polu widzenia pojawiły się pulsujące błyskawice, poszła więc na piętro, by się położyć.

Żadna kobieta nie kupiła nigdy statku. Żadna kobieta nie mogła być armatorką. Może zresztą Bertha słyszała kiedyś o jakichś pojedynczych przypadkach, ale zawsze był to wdowy albo córki armatorów.

Dla kobiet mapa była zupełnie biała, bez żadnych latarni morskich, których światłem można by się kierować.


Cecilie Enger (ur. 1963) zadebiutowała w 1994 roku powieścią Nødvendigheten [Konieczność] i od tego czasu wydała szereg docenionych przez krytyków tytułów. Przełomem w jej karierze stała się książka Mors gaver [Dary matki], opublikowana w roku 2013. Autorka otrzymała za nią Nagrodę Norweskich Księgarzy (Bokhandlerprisen) oraz nominację do Nagrody Krytyków (Kritikerprisen). Enger mieszka obecnie w norweskim Asker.

18 Shares:
Może zainteresować Cię także