Skąd bierze się wstyd i jak działa? Do czego jest nam potrzebny? Czy to dobry motywator do zmian czy raczej bezwzględne narzędzie poniżenia? Kto i jak na nim zarabia? Na te pytania odpowiada autorka “Machiny wstydu” Cathy O’Neil, amerykańska matematyczka, naukowczyni zajmująca się danymi. Polskim wydawcą książki jest Wydawnictwo Naukowe PWN.

Fragment książki “Machina wstydu. Kto zarabia na twoim poniżeniu”, Cathy O’Neil. Wydawnictwo Naukowe PWN 2022.

Rozdział 1

Przechylając szale

Triumfowałam. Pewnego wietrznego jesiennego dnia w Cambridge w stanie Massachusetts doszły mnie wieści, że zdałam mój „kwal”, czyli egzamin kwalifikacyjny. Był to kluczowy etap na drodze do zdobycia doktoratu z matematyki. Świadoma, że jestem już w połowie drogi planowałam świętować, piekąc partię ciasteczek. W słonecznym, zwycięskim nastroju poszłam po składniki do Get-N-Go, osiedlowego sklepu spożywczego, niedaleko mojej stancji w Somerville. Znałam tam sprzedawcę. Zawsze był dla mnie miły. Ale kiedy na ladzie położyłam kolejno mąkę, cukier i czekoladę, pokręcił głową i zapytał: „Dlaczego to kupujesz? Nie widzisz, że jesteś gruba?”.

Poczułam się tak, jakby mnie uderzył w mój podwójny podbródek. Moje serce przyspieszyło, a łzy napłynęły do oczu. Nie byłam w stanie mówić, lecz znałam ten stan z doświadczenia i młodości – szok wywołany wstydem. Duża część wynikającego z otyłości cierpienia zadawana jest w bardziej delikatny i subtelny sposób. To spojrzenia rzucane ci przez ludzi na korytarzach i w samolotach, niezręczna pauza kelnera zanim zapyta cię o menu deserowe. Te mikroskopijne dawki wstydu utrzymują cię w stałym niskociśnieniowym stanie męczarni i nienawiści do samej siebie. Szok wywołany wstydem to jednak eksplozja. Często następuje, gdy ktoś frontalnie konfrontuje cię z twoim najgłębszym wstydem. Gdy jesteś na niego bezpośrednio wystawiona.

Wtedy w sklepie cała trucizna wstydu popłynęła przez moje ciało, paraliżując i dezorientując mnie, zadając mi ból. Pogrążona w tym stanie straciłam poczucie tożsamości. Czułam się pozbawioną wartości, niekochaną przez nikogo porażką. Zabrałam zakupy i wyszłam ze sklepu bez słowa. Nawet po minięciu pierwszej fali szoku byłam pod jego wpływem – miałam wrażenie jakbym tonęła i desperacko próbowałam zapanować nad statkiem, podnosząc swoją samoocenę. Niedługo miałam zrobić doktorat, mówiłam sobie. Miałam chłopaka. Byłam miła dla ludzi.

Tego rodzaju kontrargumenty nic nie dają: niegroźnie odbijają się od ściany wstydu i rozpływają się. Wstyd wykracza poza samą logikę, stając się domeną biologii. Pobudza hormony, zaciska szczękę, wiąże żołądek w supeł, aktywuje w mózgu receptory bólu, a przez cały ten czas robi miazgę z samooceny.

Niektórzy czytelnicy mogą pomyśleć, że przesadzam. Wielu ludzi nigdy nie doświadczy potężnego wstrząsu wywołanego wstydem, a nawet jeśli, to go nie zapamiętają. W przypadku wielu wstyd z pewnością wskrzesi straszne wspomnienia z przeszłości – gimnazjalne poniżenia, niezręczne randki, degradację w pracy. Ale w tym tygodniu – przy odrobinie szczęścia: w tym roku – wstyd można trzymać na dystans, jak problemy kogoś innego.

Jednakże, jak się przekonamy w tej książce, wstyd jest obecny zawsze, nawet u ludzi niepamiętających, kiedy ostatnio nimi wstrząsnął i posiadających wysoką samoocenę. W końcu wstyd – zarówno dawany, jak i otrzymywany – działa po cichu, w ciemności, na obrzeżach świadomego umysłu. Często zapominamy, jak bardzo boli.

Niezależnie jednak od tego, czy przeżywamy szok w pełnej skali – taki, jakiego doświadczyłam w sklepie – czy głęboko schowane poczucie bez- wartościowości i bezbronności kluczowe pytanie pozostaje takie samo: co  zrobiłam źle? Wydaje się, jakby ktoś kiedyś dał mi jakiś wybór, jakbym stanęła na rozwidleniu. Wszyscy zdrowi, szanujący się członkowie społeczeństwa wybrali właściwą ścieżkę, a ja wybrałam złą. Może byłam słaba, leniwa, głupia. Nieważne, jaki był powód – czuję się zawstydzona, bo zawaliłam.

Cały krajobraz wstydu opiera się na tej najczęściej fałszywej idei wyboru. Miliony z nas nieustannie boli świadomość dokonywania wciąż i wciąż złych wyborów. Towarzyszy nam ciągły strach przed wybuchem tego wstydu, takim jak mój w tamtym sklepie w Somerville, i przed tym, że zostaniemy zdemaskowani jako nieudacznicy. I cały czas mamy nadzieję, że wybierając dobrze, możemy się od wstydu uwolnić.

Moja własna historia jest podręcznikowym przypadkiem narodzin wstydu, jego podtrzymywania, pielęgnowania i wyzyskiwania. Wstyd wynikający z bycia otyłą warunkował moje zachowanie, krok za krokiem, rok za rokiem. Dopiero przejście tej drogi otworzyło mi oczy na to, jak podstępnie wstyd dominuje nad naszym życiem.

Zaczęło się czterdzieści lat temu, gdy w latach osiemdziesiątych by- łam pulchną dziewczynką mieszkającą z dwójką rodziców z nadwagą na przedmieściach Bostonu. Zawsze duża jak na swój wiek byłam już rozmiarów dojrzałej kobiety, gdy poszłam do czwartej klasy. W publicznej szkole w Lexington, do której uczęszczałam, byłam wyrzutkiem – jako ostatnią wybierano mnie do szkolnej drużyny, w bufecie siedziałam samotnie. Mój rozmiar wysyłał sygnał: jesteś wyrzutkiem.

Cierpiałam wiele poniżeń na WF-ie, ale najbardziej traumatyczne było ważenie na corocznym Prezydenckim Teście Sprawności Fizycznej. Pamiętam, jak stałam na sali gimnastycznej w kolejce do ważenia. Gdy kolejne dziecko wchodziło na wagę, pielęgniarka wykrzykiwała wynik nauczycielowi WF-u, który zapisywał go na kartce. Wszyscy moi znajomi z klasy ważyli mniej więcej 32 kilogramy. Wiedziałam, że ważę ponad 45. Wchodząc na wagę, spuściłam głowę w poniżeniu – twarz miałam czerwoną, żołądek ściśnięty – przygotowując się na to, aż pielęgniarka wykrzyknie mój zawstydzający numer. Przez następne dni dzieci dokuczały mi: „Naprawdę tyle ważysz? 48 kilogramów?”.

Trzeba było coś zrobić. Więc gdy w wieku 11 lat rodzice powiedzieli mi, że muszę przejść na dietę to byłam gotowa. Posadzili mnie na krześle i wytłumaczyli, że kalorie to jednostki energii. Jeśli moglibyśmy nad nimi zapanować – czyli sprawić, że będziemy jeść mniej niż normalnie potrzebną do „konserwacji” ilość – schudlibyśmy. Spal więcej kalorii niż pochłaniasz i schudniesz, tłumaczył mój tata. Łatwizna.

Dieta była obietnicą ucieczki od wstydu. Założenie było takie, że przejadając się od najmłodszych lat, rujnowałam sobie życie. Miałam wybór i wybrałam zaspokajanie apetytu, egoistyczne nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu, jeden z siedmiu grzechów głównych. Ale mogłam powrócić do nor- my, opanowując głód. Musiałam tylko przestrzegać zasad. Jako początkujący matematyk uznawałam zasady logiki za swoją specjalność.

Moi rodzice mieli doktoraty z matematyki. Nauka i matematyka były obowiązującymi systemami wiary w naszym domu. Nieważne, czy chodziło o dzisiejszą pogodę, czy ewolucję człowieka – moi rodzice naturalnie wierzyli w obiektywność faktów; była ich religią.

Logiczne było więc, że drobiazgowo podchodząc do diety, szli za nauką. W łazience trzymali olbrzymią, jakby wyciągniętą z gabinetu lekarskiego wagę i uaktualniali wykres wagowy na papierze milimetrowym, notując każdy nadmiarowy i każdy stracony kilogram. Obserwowałam ten proces od lat. Teraz stałam się jego uczestnikiem.

Moim celem było tracić kilogram tygodniowo, co oznaczało, że muszę dziennie konsumować tysiąc kalorii mniej. Dla młodego nerda było to nawet ekscytujące. Miałam nie tylko chudnąć, ale jeszcze używać do tego moich zdolności matematycznych. Na regale w kuchni mieliśmy książkę do liczenia kalorii. Sprawdzałam w niej wartości kaloryczne wszystkiego, co jadłam, a potem je dodawałam. Odejmując tę wartość od tego, ile normalnie potrzebowałam do funkcjonowania, obliczałam, ile jeszcze mogę zjeść.

Mój ojciec powiedział, że jeśli mi się uda ograniczyć ilość spożywanych kalorii, to na koniec tygodnia będę mogła wynagrodzić swój wysiłek dowolnym batonem, jaki sobie wybiorę. W przeciwnym przypadku miałam tracić kieszonkowe na następny tydzień. Stosując metodę kija i marchewki, upewniał się, że jestem świadoma wagi problemu.

Na początku dieta mi się bardzo podobała. Co sobotę mama ważyła mnie na naszej specjalnej wadze, żeby sprawdzić moje postępy i zdecydować, czy zasługuję na karę czy nagrodę. Waga miała dwa równoważniki, duży dla wielkości dwudziestu trzech kilogramów i mały dla pojedynczych. Wchodziłam na wagę, słysząc stuk równoważących się odważników i patrzy- łam w oczekiwaniu. Gdy zobaczyłam, że schudłam uczucie sukcesu było odurzające.

Po tych pierwszych paru wagowych sukcesach bez reszty skoncentrowałam się na jedzeniu i moim przyszłym chudym ciele. Porzuciłam tradycyjne posiłki i zamiast nich żywiłam się paczkami „batonów owocowych” po sto kalorii; dzięki nim było mi jeszcze łatwiej liczyć kalorie, a że spożywałam je w malutkich porcjach, to przyjemność odczuwana z jedzenia była spowolniona. Byłam szczęśliwa, czułam wsparcie – i po raz pierwszy w moim młodym życiu całkowicie panowałam nad własnym ciałem.

Ten dietetyczny miesiąc miodowy nie trwał długo. Po paru miesiącach zaczęło się dziać coś dziwnego. Zaczynałam dzień z determinacją, ale po południu zapominałam, co zjadłam rano, albo ile kalorii już skonsumowałam. Wieczorem traciłam rachubę całkowicie, cenne cyferki opuszczały mnie w zupełności.

Wielu czytelników z pewnością pomyśli w tym momencie, że byłam po prostu kolejną osobą na diecie, która przegrała swoją walkę, bo brakowało jej koniecznej dyscypliny. To fundamentalne założenie wstydu grubych ludzi: diety są skuteczne, to osoby na diecie zawodzą. I uwierzcie mi, wyznawałam to credo równie żarliwie co wszyscy.

Wraz z odzyskiwaniem utraconych kilogramów zaczęłam się bać co- tygodniowych ważeń. W soboty budziłam się przedwcześnie, pokonana, złamana. Z perspektywy czasu wiem, że to był wstyd. Ale leżąc w łóżku w tamte wczesne poranki, wiedziałam tylko, że czuję się podle.

Zaczęłam oszukiwać. Przyklejając baterię AAA na tył dolnego równoważnika i ukrywając to, udawało mi się oszukiwać wagę – odjęło to parę kilo- gramów od wyniku. Sztuczka przez jakiś czas działała, ale przerażała mnie perspektywa, że zostanę przyłapana. I, oczywiście, po jakimś miesiącu moja spostrzegawcza mama zaczęła się zastanawiać, dlaczego po utracie tylu kilogramów sprawiam wrażenie większej niż wcześniej. Sprawdziła wagę i znalazła taśmę, której używałam do przyklejenia baterii. Poniosłam klęskę nie tylko w odchudzaniu się, lecz także okazałam się słaba jako oszustka. Gdy nastąpiła konfrontacja, przyznałam się ze łzami do moich przestępstw. Jak to zwykle bywa, wstyd rodzi więcej wstydu.

Tego dnia moja mama po cichu zakończyła dietetyczny eksperyment. Kieszonkowe zaczęłam dostawać niezależnie od tego, ile ważyłam. Nigdy nie wyjaśniła mi swojego rozumowania, mogłam się tylko domyślać, czemu mi odpuściła. Wymyśliłam tyle – byłam jedenastoletnim nikim przeznaczonym do bycia obrzydliwą i grubą przez całe życie. Skreśliła mnie.

Przez cały czas tego ponurego dramatu, gdy moje nadzieje na transformację najpierw rosły, a potem z hukiem upadały, uparcie pomijałam jeden szczegół: moi rodzice byli na diecie – z pewnymi przerwami – od lat i nadal mieli nadwagę. Żarliwie wierzyli w naukowe podstawy diet i przez lata spróbowali ich całe tuziny: liczyli kalorie, próbowali sposobów niskotłuszczowych, niskocukrowych, z dużą ilością otrębów. (Czasem desperacko porzucali naukowe podejście. Moja mama przez jakiś czas eksperymentowała z dietą na oliwie z oliwek, w myśl której zawsze, gdy głodniała, piła całą jej łyżkę. Idea była taka, żeby karać się za odczuwanie głodu. Parę tygodni póź niej zadzwoniłam, by zapytać, jak jej idzie, ale dawno już o diecie zapomniała). Po wielu obiecujących początkach wszystkie te diety spełzały na niczym.

Byłam za młoda, by zrozumieć hipokryzję rodziców z nadwagą naciskających na dziecko, by odniosło sukces tam, gdzie oni przegrali. Przez wiele lat nie przyszło mi do głowy, że czuli się tak samo zawstydzeni jak ja. Udawali, że porażka mojej diety nigdy się nie wydarzyła, bo moje klęski były cieniem ich własnych.

Przechodząc przez dzieciństwo i wiek nastoletni, na własną rękę ponawiałam próby chudnięcia, pakując się w dietę za dietą. Każda była szansą odpokutowania za grzechy, które doprowadziły do poprzedniej porażki. Ale za każdym razem powtarzał się ten sam schemat: traciłam kilogramy, odzyskiwałam je, a potem szukałam kolejnej magicznej formuły. Przez dekady wierzyłam, że jeśli będę tego warta albo gdy po prostu będę miała szczęście, to rozwiązanie wyłoni się samo. Ale żadne się nie zjawiło. Drogi ewakuacyjne do normalności zaprowadziły mnie wprost do miejsca, z którego zaczęłam.

Wstyd, który odczuwałam w tamtych latach, nie wynikał z pojedynczego wydarzenia, jak pierdnięcie na stołówce czy jedynka z klasówki z historii. Był stanem chronicznym. Od ubrań, które nosiłam, do aktywności uprawianych z przyjaciółmi urządziłam swoje życie tak, by chronić się od wstydliwych epizodów w stylu ważenia na sali gimnastycznej albo, później, konfrontacji w spożywczaku. Pozwalałam sobie na kupno ubrań dopiero po paru tygodniach udanej diety, co oznaczało, że później wszystkie moje ubrania były za ciasne. Utrzymywałam ten stan mojej garderoby, żeby karać się niewygodą za porażkę i nadmiarowe kilogramy. Skutek był taki, że nie dość, że byłam gruba, to jeszcze wpadłam w pętlę chronicznego dyskomfortu i nieustannego karania samej siebie.

Tak właśnie działa wstyd. W naszych umysłach jesteśmy tragarzami jego przymusów. Siedzi w nas równie głęboko, co język czy religia. Jego mury wyznaczają ograniczenia w naszych głowach. Boimy się, że wyruszywszy poza nie, zostaniemy zranieni i zawstydzeni, więc tkwimy w nim dalej, unikając możliwości zmiany naszego losu, szansy na zabawę czy miłość. I tak właśnie wstyd przejmuje kontrolę nad naszym życiem.

A potem ta spirala pcha nas ciągle dół. Zastanówmy się nad toksycznymi sprzężeniami zwrotnymi. Na przykład zawstydzony rupieciarz chroni się przed osądem, nie zapraszając nikogo do zagraconego domu. Ale to umożliwia mu z kolei gromadzenie kolejnych rzeczy i pogarszanie sytuacji. Z kolei gruba nastolatka, taka jak ja, naturalnie będzie się bała pójść na si- łownię, odsłonić tam ciało, pokazać wszem wobec swój problem i wystawić na prawdopodobne upokorzenie. W rezultacie jeszcze bardziej wypadnie z formy, co sprawi, że kolejna wizyta na siłowni będzie obciążona jeszcze większymi obawami – i mniej prawdopodobna. Jak pokazuje badanie Uniwersytetu Stanu Floryda, gdy ludzie wpadają w spiralę wstydu, bardziej pewne jest, że jeszcze bardziej przytyją.

Im większe ryzyko problemów zdrowotnych, tym niższa jakość otrzymywanej przez grubych ludzi opieki medycznej – w dużej mierze dlatego, że  lekarze nie są w stanie „spojrzeć poza tłuszcz”. O większość symptomów chorobowych u otyłych pacjentów obwiniają ich wagę, zawstydzając ich jeszcze bardziej i tworząc nowe toksyczne sprzężenia zwrotne.

Z tym wiąże się kolejny szok wstydu w moim życiu. Miał miejsce, gdy lekarz powiedział, że skoro jestem taka gruba, to nie ma możliwości, żebym mogła codziennie ćwiczyć. Trenowałam wtedy na triatlon. Może to, co powiedział, miałoby sens, gdybym przyszła poradzić się w sprawie ćwiczeń, lecz ja przyszłam porozmawiać o ciąży. Nietrudno zauważyć, że o ile sami ranimy się wstydem, to otrzymujemy w tej kwestii również sporo pomocy z zewnątrz.

Wielu zawstydzonych grubych ludzi trzyma się z dala od medycznego establishmentu, woląc zdać się na szybkie rozwiązania oferowane w wieczornej telewizji albo Internecie. Osoba z mojej rodziny, bardzo otyła kobieta, zmarła od komplikacji wywołanych nazbyt intensywną dietą, w której skład wchodziły niebezpieczne pigułki. Ludzie dosłownie zabijają się, by uciec od wywołanego wagą wstydu.

Moi rodzice byli inteligentnymi ludźmi. W innych obszarach życia umieli ocenić materiał dowodowy i dokonać dojrzałych decyzji. Gdy moją mamę zdiagnozowano z rakiem piersi, przeczytała wszystkie badania o swojej chorobie i wykładała statystyki prowadzącemu ją lekarzowi. Ogólnie rzecz biorąc, moi rodzice umieli racjonalnie adaptować zachowania tak, żeby zwiększyć swoje szanse.

Jednakże pomimo powtarzających się doświadczeń z wadliwymi dietami nadal uporczywie trzymali się pseudonaukowych teorii o spadkach wagi. Żadna ilość materiału dowodowego nie mogła ich odwieść od niedziałających schematów. Wstyd zaburzył ścieżki ich myślenia i zaszczepił fałszywe nadzieje. Zamiast obwiniać diety, obwiniali siebie – i mnie.

Z perspektywy zwykłej ludzkiej tendencji do rozwiązywania zaobserwowanych problemów diety mają sens. Cyferki zdają się zgadzać, ładnie się też  spinają z tradycyjnymi zachodnimi wartościami – jeśli przecierpisz i zniesiesz trudy głodu, szczupłe ciało będzie twoją nagrodą. W końcu bycie szczupłym jest postrzegane jako wybór. Dokonawszy tego, co właściwe – co jest trudne, wymaga dyscypliny i działania w poczuciu słuszności – możesz okazać światu swoją wartość, pusząc się wąską talią. Wolno ci czuć dumę – w świecie psychicznego cierpienia odwrotność wstydu.

Problem w tym, że diety rzadko „działają” – przynajmniej jeśli przez działanie rozumie się stałą transformację grubej osoby w chudą. Większości otyłych ludzi diety bardziej szkodzą niż pomagają. Po przejrzeniu licznych danych z ostatniej ćwierci XX wieku badacze z UCLA odkryli, że od 30 do 60% ludzi, którym udało się w wyniku diety schudnąć, nie tylko w krótkim czasie odzyskało stracone kilogramy, ale jeszcze przytyło. Badacze pisali, że pytanie, jakie zadawali sobie ci ludzie, nie brzmiało, czy stracone kilogramy powrócą, ale jak długo im ten powrót zajmie.

Ale wadliwe formuły w żadnym wypadku nie powstrzymały dietetyki, która w samych Stanach Zjednoczonych stała się wartym 72 miliardy dolarów przemysłem – który nie tylko nie leczy epidemii otyłości, ale wręcz rośnie wraz z nią. Według ostatnich danych odsetek otyłości dorosłych w USA wynosi 42,4%, a ponad sto milionów Amerykanów jest na diecie.

Wyzwanie otyłości jest de facto globalne, a jej przyczyna pozostaje nieznana. Wedle niektórych danych nawet niektóre dzikie zwierzęta przybierają na wadze. Ludzie wychodzą z najróżniejszymi teoriami, od atmosfery przesyconej zaburzającymi hormony chemikaliami, do mechanizmów obronnych komórek; te teorie mogą nam pomóc odpowiedzieć na pytanie, dlaczego tyle stworzeń na świecie przybiera na wadze. Oczywiście na wytłumaczenie, dlaczego ludzie tyją, wymyślono całą masę koncepcji: olbrzymie porcje w restauracjach, Oreo z podwójnym kremem, za dużo czasu spędzanego na kanapie, powszechność fast foodów, wymarcie tradycji rodzinnego posiłku, nawet rzucanie palenia. Nikt do końca nie rozumie, w jaki sposób wszystkie te czynniki – i niezliczone inne – połączone jeszcze z mechanizmami działania ludzkiego ciała tworzą problem nadwagi. „Otyłość nie jest chorobą braku silnej woli, jest problemem biologicznym”, mówi doktor George Bray, profesor z Pennington Biomedical Research Center na Uniwersytecie Stanu Luizjana. „Geny nabijają broń, a środowisko pociąga za spust”.

Dla machin wstydu nie ma nic bardziej dochodowego niż bolesna i nie- uleczalna plaga, o której nic nie wiadomo. Fałszywe obietnice sprzedają się, a ponieważ nie działają, to ich pozycja na rynku pozostaje niezagrożona. Porażka, jak się okazuje, jest niezbędna, by dietetyczny model biznesowy mógł nadal funkcjonować i wciąż napędzać dochody takich gigantów jak Weight Watchers1 czy Jenny Craig2. Zarabiają oni na nieskończonym strumieniu zgnębionych wstydem, pełnych nienawiści do samych siebie powracających klientów. Były dyrektor finansowy Weight Watchers, Richard Samber, powiedział „The Guardian”, że 84% ich klientów nie przeszło całego programu dietetycznego i musiało skorzystać z usług firmy po raz kolejny. „Stąd właśnie biorą się pieniądze”, powiedział.

Mimo to programy dietetyczne wciąż ogłaszane są jako odnoszące sukcesy. Robi się to zazwyczaj poprzez prezentowanie bardzo oczywistych zdjęć „przed” i „po” oraz atakowanie przekłamanymi statystykami. Podręcznikowy przykład oszukiwania z wykorzystaniem liczb.

Sprowadza się ono ostatecznie – jak w przypadku wielu manipulacji – do tego, co się liczy. Badanie opublikowane w 2011 roku na łamach „The Lancet”, medycznego czasopisma naukowego, to najlepszy dowód takiej wybiórczości. Wykazało, że osoby korzystające z usług Weight Watchers straciły dwa razy tyle kilogramów, ile grupa kontrola mająca dostęp tylko do zaleceń lekarzy. Imponujące. A gdzie jest haczyk? Finansowane przez Weight Watchers badanie obejmowało okres zaledwie dwunastu miesięcy. To czas zbyt krótki, by osobom na diecie wróciły stracone kilogramy. Według wcześniejszego badania Weight Watchers – z roku 2008 – u prawie czterech na pięciu klientów stwierdzono spadek wagi w ciągu pierwszego roku. Ale po pięciu latach odsetek ten spada do marnych 16%.

By zaciemnić obraz jeszcze bardziej, próg osiągnięcia tego tak zwanego sukcesu ustawiono na śmiesznie niskim poziomie – wystarczy utrzymać tylko 5% ze spadku wagi. Powiedzmy, że klientka na diecie na wczesnym eta pie programu chudnie ze 115 do 105 kilogramów. Pozuje do zdjęcia „po”, na twarzy ma wielki uśmiech, a potem z tych 10 kilogramów odzyskuje 8. Teraz  waży 113 kilogramów, a jednak udało się ją zaliczyć do grupy, która odniosła sukces i liczy się w badaniu. Statystycznie jest zwyciężczynią, chociaż idę o zakład, że się tak nie czuje.

Innymi słowy, liczba przypadków, w których diety doprowadzały do wyraźnych i trwałych redukcji wagi, mieści się w granicach błędu statystycznego. Żeby przekonać do siebie klientów, firmy dietetyczne używają słowa „sukces” bardzo dowolnie, a badania, na które się powołują, są prawie zawsze niedokładne.

Inny problem to ludzka natura. Mamy skłonność do tego, by dzielić się sukcesami i trzymać w ukryciu to, czego się wstydzimy. Weźmy przykład relacji na Facebooku: widzimy dużo zdjęć z obron prac magisterskich, ale rzadko ktoś chwali się tym, że rzucił szkołę.

To samo dotyczy spadków wagi. Osoby na diecie czują euforię, gdy na wczesnych etapach procesu kilogramy znikają. To osiągnięcie. Z radością się nim dzielą. Gdy jednak kilogramy wracają, stają się mniej rozmowni. Większość woli trzymać porażki w ukryciu, podobnie jak ja, gdy „hakowa- łam” wagę rodziców. Ale wstyd zakłóca ich zeznania i zaciemnia statysty- ki, skutkując tym, co statystycy nazywają „błędem selekcji”. Zniekształca to dane na rzecz „historii sukcesu”, z których prawie żadna nie trwa długo. W badaniu Weight Watchers z 2011 roku więcej osób odpadło z grupy firmo- wej niż z kontrolnej. Błąd selekcji to kolejny powód do sceptycyzmu wobec analiz dietetycznych.

Noom, program odchudzający, który oferuje modyfikację zachowań, to pierwszorzędny przykład promocji wspartej podejrzanymi statystykami. Częściowo poprzez reklamy sponsorowane w National Public Radio firma celuje w osoby na diecie z wyższej półki. Większość słuchaczy radia jest świadoma, że programy dietetyczne zazwyczaj nie działają – mają nawet post na blogu zatytułowany „Dlaczego diety nie działają” – więc firma uwzględnia ten fakt w swojej reklamie. „Tak naprawdę”, jak mówi na swojej apce, „wiesz, że tym razem będzie inaczej, bo niedługo staniesz się częścią najnowocześniejszego programu odchudzającego znanego ludzkości”. Noom oferuje swoim subskrybentom harmonogram pokazujący, ile miesięcy zajmie im osiągnięcie docelowej wagi. I przekonuje ich o sukcesach tych, którzy skorzystali z formuły Noom przed nimi.

Tutaj właśnie zaczynają się typowe gierki ze statystykami. Noom powołuje się na własne badanie, wedle którego 78% jego klientów straciło na wadze. Cóż, cieszę się, że tu jestem, by nas przez nie przeprowadzić. Włóżcie, proszę, swoje detektory ściemy.

W analizie wzięło udział 35 921 uczestników, z których każdy zainstalował aplikację i rejestrował swoje dane dwa albo więcej razy w miesiącu przez sześć kolejnych miesięcy. Ilu użytkowników zarejestrowało się i nigdy nie wróciło albo wróciło na trzy albo cztery miesiące – wystarczająco dużo czasu, by stracić wiarę w cały program? Ich nie policzono. Tak naprawdę decyzja Noom, by śledzić tylko tych najbardziej aktywnych uczestników, była najlepszym sposobem odsiania tych, których zalał wstyd. Błąd selekcji? Tak.

Co więcej, Noom opiera się na rezultatach zebranych w jednym roku, czyli w okresie zdecydowanie zbyt krótkim. Jak pokazało badanie Weight Watchers z 2008 roku, te osoby, które w pierwszym roku zaobserwowały u siebie dramatyczny spadek wagi, były w olbrzymim stopniu narażone na to, że odzyskają ją w ciągu od dwóch do pięciu lat.

I znowu – podczas gdy Noom zarabia na wybiórczo traktowanej nauce, zastanówmy się, jaki koszt ponieśli ci, którym oferowana przez firmę dieta nie pomogła. Są skazani nie tylko na to, by czuć się grubi, ale również, by tacy pozostać. I to ich wina. Tak jak inne toksyczne formy wstydu, ten także opiera się na fałszywej swobodzie wyboru. Taka określona przez machiny wstydu porażka zniechęca ich do życia każdego dnia. To stan trwający przez całe życie. Wielu obiecuje sobie, że w przyszłości będzie pracować jeszcze ciężej. Następnym razem nie opuszczą gardy. Wytrzymają. I będą się obwiniać jeszcze bardziej, gdy stracone kilogramy powrócą.

*

Możliwości zarabiania na wstydzie wynikającym z otyłości są nieograniczone. Jeden z nich polega na eksponowaniu grubych ludzi – im grubszych, tym lepiej – w telewizji. To jest właśnie założenie programu reality show The Biggest Loser. Pojawiający się w nim uczestnicy, faktycznie bardzo duzi, pod tym właśnie kątem są wybierani: „potrzebujący pomocy” przemysłu dietetycznego w kreskówkowo wyolbrzymiony sposób. A podprogowy przekaz wysyłany milionom widzów jest taki, że oglądają życiowych nieudaczników.

Jest on uwodzicielski. Patrząc na tych grubasów, desperacko próbujących zrzucić trochę wagi i swój wstyd, kanapowi lenie z nadmiarowymi kilkunastoma kilogramami poczują się smukli i wygrani. „Przynajmniej radzę sobie lepiej niż oni”, pomyślą. Brzmi to okrutnie i takie jest. Ale każdy, kto czuje wstyd, dodaje sobie w ten sposób otuchy.

Mówiąc szczerze, sama ulegam temu odruchowi. Mimo że pisuję na mojego bloga wołające o sprawiedliwość teksty o tym, jak programy w rodzaju The Biggest Loser zarabiają na ludzkim wstydzie, sama często łapię się na tym, że przenoszę wstyd, który sama odczuwam, na ludzi gorzej sytuowanych ode mnie. Wstyd nie jest czymś, co można zrzucić w dzień albo nawet w dekadę. Moja świadomość tej emocji nie powstrzymuje jej przesiąkania do moich myśli i zatruwania osądów. Trudno mi więc nie rozumieć, czemu ten program oferuje taką prostacką rozrywkę, bazując na tej samej zasadzie, która ożywiała dziewiętnastowieczne występy cyrkowe.

Żadna z technik chudnięcia, jakie pokazywane są w The Biggest Lo ser, nie jest do utrzymania. Wiele jest wręcz sadystycznych i groźnych dla uczestników, którzy przechodzą na głodowe diety, jednocześnie wystawiając swoje ciała na wielodniowe cykle desperackich ćwiczeń pod okiem trenerów. Wszystkie te wysiłki śledzą kamerzyści i analitycy danych.

Rachel Frederickson, zwyciężczyni z 2014 roku, stała się w internecie viralową sensacją, gdy w finale programu weszła na wagę, która pokazała zaledwie 47 kilogramów. Wcześniej ważyła 117. Straciła więcej niż połowę wagi i opuściła program z ćwierć milionem dolarów nagrody.

Co ciekawe, po zakończeniu programu wszyscy trenerzy i statystycy znikają z pola widzenia. Życie powraca w dawne koleiny. Parę miesięcy później Frederickson poinformowała, że odzyskała dziewięć kilogramów. Nie jest to zaskakujące. Jak pokazało przeprowadzone po ósmym sezonie programu badanie, w ciągu kilku lat po zakończeniu odchudzania metabolizm prawie wszystkich uczestników spowolnił, co znaczy, że w stanie spoczynku spalali mniej kalorii. Większość odzyskała utraconą wagę, a sześć lat później czworo z czternastu przebadanych ważyło więcej niż przed występem telewizyjnym.

Osobą, która nigdy nie zjawi się w The Biggest Loser – niezależnie, jak bardzo twórcy programu mogliby tego chcieć – jest Lizzo, żywiołowa piosenkarka, raperka i flecistka. Jest pysznie okrągła i ani trochę nie wstydzi się tego. Śpiewa, wiruje i tańczy, ku uciesze tłumu trzęsąc całym ciałem. Na jednym filmiku dzieli się z przyjaciółmi Cheetosami. W wywiadach mówi, że tak jak wielu przechodziła okresy zawstydzenia swoim ciałem. Ale wygląda na to, że odniosła w tej bitwie spektakularne zwycięstwo. Lizzo nie tylko akceptuje samą siebie, ale także samą siebie kocha. Do tego samego zachęca widownię – do celebracji życia i pogrzebania wywołanego wagą wstydu. Innymi słowy: do życia bez wstydu.

Dla wyzyskującego wstyd i kierowaną do wewnątrz nienawiść przemysłu dietetycznego Lizzo jest zagrożeniem. Nie było więc dla mnie niespodzianką, gdy na początku 2020 roku Jillian Michaels, była trenerka z The Biggest Loser, wyśmiała jej wagę. Udzielając wywiadu na łamach BuzzFeed TV, Michaels zapytała: „Dlaczego celebrujemy jej ciało?”. Dodała, że „nie będzie fajnie, gdy dostanie cukrzycy”. Zaatakowana w mediach społecznościowych za swój fatshaming Michaels broniła się: „Nie chodzi o to, że jej nie szanuję albo nie myślę, że jest świetna. Myślę, że absolutnie jest. Ale nie chciałabym patrzeć, jak choruje”.

Ten rodzaj wstydu, gdy zawstydzający zarówno zaprzecza, jak i broni swojej taktyki, to „prowokowanie (trolling) zmartwieniem”. Jest brutalne  i poniżające, i jeśli jesteś gruby, to stale się z nim mierzysz. Ludzie udają zmartwionych twoim zdrowiem i oferują porady. Niektórzy, jak kasjer ze spożywczaka w Somerville, mogą myśleć, że chcą dobrze, ale znowu wszyscy zakładają, że masz wybór. Lizzo wybrała bycie grubą. Jest w błędzie. Powinna zostać zawstydzona i wziąć odpowiedzialność za skorygowanie kursu: powinna przejść na dietę.

Prowokowanie zmartwieniem opiera się na założeniu, że grubej osobie nigdy nie przyszło do głowy, by pójść na dietę albo że nigdy wcześniej nie próbowała. Bazuje na oczywiście fałszywej przesłance, że osoby na diecie ponoszą porażkę tylko dlatego, że brak im odpowiednio silnej woli i dyscy- pliny (za co, rzecz jasna, powinni zostać zawstydzeni).

Wyobraźcie sobie, że Lizzo cierpi nie na otyłość tylko na epilepsję. W tym  przypadku jej przesłanie do fanów brzmiałoby: napady epilepsji nie są ani  czymś, czego należy się wstydzić, ani przeszkodą na drodze do stania się gwiazdą światowego formatu. Czy ten sam chór zatroskanych prowokatorów (trolli) pochyliłby się nad nią, by poddała się operacji mózgu albo wzięła silniejsze leki? Nie wydaje mi się, bo epilepsja nie byłaby postrzegana jako jej „wina”. Nie byłaby rezultatem dokonanego przez nią wyboru. Ale bycie grubym też nie jest, a jednak jako takie jest postrzegane. Pozorne wybory, jak widzimy, to węzły i filary podtrzymujące wstyd.

Lizzo nie potrzebuje ochrony ze strony nadopiekuńczych trolli, bo trolling działa tylko wtedy, gdy cel jest zawstydzony. Artystka ewidentnie czuje się ze sobą dobrze, a mimo to masa ludzi w mediach społecznościowych ruszyła jej na pomoc. Parę osób poczyniło słuszne uwagi. Pisarka Melissa Florer–Bixler w szybko usuniętym twicie zwróciła uwagę na atletyczność i wytrzymałość Lizzo. „Spróbujcie sobie na bieżni pobiegać w szpilkach 11 kilometrów na godzinę, czysto śpiewając słowa do Truth Hurts bez utraty  tchu”, napisała. „W połowie zróbcie sobie przerwę na grę na flecie. Teraz spróbujcie pobiec jeszcze raz i skończyć piosenkę. I róbcie tak przez dwie godziny…”. Przesłanie nie jest jednak takie, że Lizzo lubi uprawiać wymagające cardio, tylko że przeżywa swoje życie w pełni, nie pozwalając, by ciążył jej związany z wagą wstyd.

Pod tym przynajmniej względem Lizzo jest wolna od wstydu. Ewentualnie – jest bezwstydna. Zazwyczaj używamy tego słowa pejoratywnie. Dzieciak sikający do zbiornika przeciwpożarowego jest bezwstydny, bo wypisał się z przestrzegania norm społecznych. Ale gdy tych samych norm i zarabiających na nich przemysłów używa się do poniżania ludzi, bezwstydność może się stać zdrową i uwalniającą odpowiedzią, nawet supermocą. W świecie otyłości silna dawka bezwstydu jest miksturą, której wszyscy potrzebujemy. Tak właśnie powinno brzmieć przesłanie kierowane do dzieci. Kiedy chodzi o zdrowie, nie powinno się kłaść nacisku na to, co z dziećmi jest nie tak czy na ich rzekome braki. Wiem z doświadczenia, jak destrukcyjne może to być. Diety są w stanie wygenerować dzieciom cały świat bólu: promują chroniczne problemy z akceptacją swojego ciała, skutkujące efektem jo-jo odżywianie oraz zaburzenia jedzenia. Alternatywą byłyby czerpanie radości z dobrego jedzenia, aktywność i zabawy.

Skutki zawstydzania przez dietę w dzieciństwie mogą się ciągnąć przez dekady. Opublikowane w 2019 roku na łamach „Journal of Adolescent Health” badanie wykazało, że dzieci rodziców często naciskających na to, by były na diecie, wiążą się w przyszłości z osobami pełniącymi taką samą funkcję, a w ciągu całego życia są statystycznie bardziej narażone na problemy z wagą.

Pozbawione wstydu podejście do życia nie pasuje jednak do modelu biznesowego przemysłu dietetycznego. Coraz częściej buduje on programy dietetyczne z myślą o dzieciach. W 2018 roku – tym samym, gdy Weight Wat- chers zmieniło nazwę na WW – firma kupiła Kurbo Health, odnogę Stanford’s Pediatric Weight Loss Program (Pediatrycznego Programu Odchudzającego na Stanfordzie). Kurbo rozpoczęło działanie w kolejnym roku – WW skierowało się w stronę dzieci w wieku od ośmiu do siedemnastu lat. Na swojej stronie daje pokaz mistrzostwa w prowokowaniu zmartwieniem. Firma ostrzega, że otyłe dzieci mogą się mierzyć ze stanem przedcukrzycowym, wysokim ci- śnieniem krwi i innymi problemami zdrowotnymi: „Dlatego, jeśli twoje dziecko cierpi na nadwagę, jedną z najlepszych rzeczy, jakie możesz dla niego zrobić – teraz i w przyszłości – jest pomoc w osiągnięciu prawidłowej wagi”. Dzieci dostają aplikację na smartfona, w której zapisują, ile czego jedzą. Jedzenie jest oznaczane jako zielone (świetne), żółte (OK) i czerwone (nie-bezpieczne). Mają też cotygodniowe spotkania z trenerem.

Mogę sobie tylko wyobrazić, jak wygląda takie spotkanie po cofnięciu się w programie diety. Widzę klienta Kurbo, może jedenastoletnią dziewczyn kę budzącą się gdzieś nad ranem przed swoim cotygodniowym spotkaniem, ze ściśniętym żołądkiem, która najchętniej zhakowałaby elektroniczną wagę albo pominęła cały proces.

Jednak potężnemu kompleksowi przemysłowemu wstydu zależy na jej nieszczęściu, ponieważ zbija kapitał na fałszywych założeniach i podrobionej nauce, akceptowanych przez większość z nas, posługując się nimi do utrzymywania permanentnego stanu poniżenia. Dla tej dziewczynki, podobnie jak dla innych, ulga przyjdzie dopiero, gdy uda się jej uwolnić od międzypokoleniowych cykli wstydu.

  1. Jedna z największych firm oferujących usługi z zakresu odchudzania, utrzymania wagi, coachingu dietetycznego i fitnessu. Jej dochody wynoszą około sto milionów dolarów rocznie, a wartość przedsiębiorstwa to około półtora miliarda dolarów [przyp. red.].
  2. Australijska firma założona w 1983 roku. Jest od Weight Watchers jednak o rząd wielkości mniejsza – zatrudnia „zaledwie” trzy tysiące pracowników w porównaniu do ponad dziesięciu tysięcy w WW [przyp. red.].

8 Shares:
Może zainteresować Cię także
Książki wciągające jak seriale
Więcej

Kryminały wciągające jak seriale

Zaskakujące zwroty akcji, niewiarygodne śledztwa policji i opowieści mrożące krew w żyłach. Nie tylko Netflix ma dla Was takie historie. Znajdziecie je przede wszystkim w książkach.