„Pamięta się filmy, nie życie. Chyba że się przecinają” — mówi w rozmowie z Twoją Księgarnią Jacek Melchior, autor powieści z historią kina w tle „Filmiłości.

Z najnowszej powieści “Filmiłości” przebija miłość do kina. Pamięta pan pierwszy obejrzany film? Pierwsze kino?

Jacek Melchior: Filmu nie, ale kino oczywiście tak, a raczej kina. Wychowywałem się w Gdańsku, więc było to kino”Leningrad”, reprezentacyjne, przy ul. Długiej, któremu oddaję “hołd” w tej powieści. A potem dwa sopockie kina, bo tam później mieszkaliśmy, na deptaku, “Bałtyk” i “Polonia”. Jeszcze zanim mogłem do nich chodzić sam, uwielbiałem stawać przed gablotami z fotosami i sobie rekonstruować historię z kilku zdjęć.

„Pamięta się filmy, nie życie. Chyba że się przecinają” – jak pan rozumie te dwa zdania? Czy filmy mają wpływ na to, jak żyjemy, jak kreujemy swoje życie?

Jak najbardziej! I o tym jest moja książka, przy której czytelnik, mam nadzieje, zada sobie wiele pytań. Jak który z bohaterów/bohaterek chciałem być? Czego dowiedziałem się z życia, a czego z kina? Dlaczego lubię takie, a nie inne filmy? I czym one dla mnie są? Rozrywką, a może… ucieczka przed rzeczywistością? Bo to nie to samo, uciekać bez końca też nie należy, bo to się w końcu obraca przeciw nam… A te zacytowane dwa zdania są jednak lekko prowokujące i żeby opowiedzieć dlaczego, musiałbym za dużo zdradzić z samej treści…

Bohaterkami pana książki są kobiety. Narratorką – również jest kobieta. W „Filmiłościach” prawie nie ma mężczyzn. Dlaczego?

Jak to nie ma? Ależ są, na równych prawach, tylko opisani z punku widzenia kobiet. Kiedyś już dokonałem takiego zabiegu na poważniej, w powieści “Dojrzałą poznam”, w której czterdziestolatka zakochuje się w chłopaku, mogącym być jej synem… Tu wszystko jest na wesoło, lecz to nie znaczy, że mniej prawdziwie. A pytanie, czy faceci w oczach kobiet koledzy, mężowie, kochankowie, synowie są wciąż tymi samymi facetami, pozostaje otwarte.

Wanda, Maria, Róża, Adela – która z bohaterek jest panu najbliższa?

Cóż, kocham je wszystkie! Maria jest jak pewna moja sędziwa profesorka, Adela ma coś z surowej ciotki, Róża, troszkę starsza ode mnie, wychowała się na filmach katastroficznych jak ja, więc to nas zbliża. Wszystkie – otwarcie lub skrycie – karmią się filmami ze “swojej półki”: wiekowej, pokoleniowej, kulturowej, bo “Filmiłości” są przecież i o tym, że jesteśmy poniekąd mentalnymi więźniami swoich czasów.

Czym jest powieściowa Magiakademia?

Ha! Każdy musi to rozstrzygnąć sam! Jest Prawdą. I Fikcją. Mieszanką wszystkiego, czym powinno być dobre kino: wiedzy i zabawy, i wodzenia widza/czytelnika za nos, i unosić ma nas gdzieś ponad ziemię, ponad warszawską ulicę Kredytową, na której się znajduje…

Filmiłości” to podróż przez historię kina – od braci Lumière po czasy współczesne. Którą epokę kina uważa pan za najcenniejszą? A która jest panu najbliższa?

Nie ma chyba najcenniejszej, każda epoka coś wnosiła i wnosi, tylko nie zawsze od razu potrafimy to dostrzec. Ale na pewno mogę mówić o swoim, prywatnym ulubieniu filmów z lat 60., rozmawiających z widzami jak filmy Godarda… Zresztą długo mógłbym wymieniać, z każdego gatunku i epoki! A jeszcze jest tak, że nasze gusta jednak się zmieniają, czasem coś widzianego po latach, gdy już jesteśmy trochę kimś innym, nie działa, wzruszamy ramionami, choć kiedyś przechodziły nam po plecach ciarki. Powroty do ukochanych filmów czy książek stają się z wiekiem filmami Hitchcocka: nie wiesz, co cię zaskoczy i czy na minus, czy na plus, czy siebie sprzed lat się wystraszysz, czy raczej się tamtym/tamtą sobą ubawisz?

W powieści pojawiają się gwiazdy kina – Vivien Leigh, Marlene Dietrich… Ma pan swoją ulubioną gwiazdę wielkiego ekranu? Lub film, do którego lubi pan wracać?

Cóż, gwiazdy chyba już nie mam, w każdej dekadzie mojego życia przyświecały mi inne… Ale tak, są filmy, które muszę obejrzeć raz na rok czy dwa, bo inaczej czegoś mi brak. Należą do nich “Pod osłoną nieba” Bertolucciego z Debrą Winger, idącą przez trzy kwadranse przez pustynię i “Jak być kochaną” z Krafftówną, ironicznie monologującą zza kadru, w czym zgadzam się z Profesorem z powieściowej Magiakademii… Do śmiechu z tego samego też powracam bez strachu, bo “Pół żartem pół serio” z Lemmonem, tańczącym tango z różą w zębach i “Lekarstwo na miłość” z Kalina Jędrusik i Krystyna Sienkiewicz, kicającymi przez Ogród Saski, wciąż działają!

Z „Filmiłości” przebija jednak przekonanie, że współczesne kino straciło na wartości. „Wybaczcie, lecz ja już nie rozumiem… Ani długich wywodów Johna Travolty o tym, że nie wolno rysować po maskach cudzych samochodów, ani jeszcze dłuższych rozmów zabójców o ulubionych hamburgerach tuż przed krwawą jatką…” – mówi Profesor, filmowe guru głównej bohaterki, krytykując „Pulp fiction” Tarantino. Czy uważa pan, że współczesne kino nie jest wartościowe?

Ależ jest, a raczej bywa! Choćby ostatnio “Nomadland”… A ta historia z Profesorem uczy nas trochę czego innego: przypomina, że każdy w pewnym momencie zamyka się na “nowe”, choćby nie wiem jak był światły, otwarty i wykształcony, takie już prawo życia i ludzkiej kondycji… Wtedy, w Cannes, gdy nie wygrał Kieślowski ze swoim “Czerwonym” tylko właśnie Tarantino, byliśmy skonsternowani. Czas pokazał, że jury miało rację, to taniec Umy i Travolty, a nie zmęczony wzrok Trintignanta, okazał się nośniejszy dla przyszłości!

Czy korzysta pan z platform streamingowych? Jaki – współczesny – film mógłby pan polecić swoim czytelnikom?

Korzystam i uważam że współczesna technika jest cudowna, wszystko na jeden klik, cała historia kina, legalnie! I nie polecę żadnego tytułu, wspomniany “Nomadland” też nie przypadnie do smaku każdemu. Polecę natomiast uważność, która ułatwi nam dokonywanie wyborów, bo doba nikomu się nie rozciągnie i w wielu przypadkach po prostu szkoda czasu…

4 Shares:
Może zainteresować Cię także