Albert Jawłowski, adiunkt w Katedrze Metod Badania Kultury Instytutu Stosowanych Nauk Społecznych Uniwersytetu Warszawskiego, członek Polsko-Syberyjskiej Grupy Roboczej przy Wydziale Artes Liberales UW, autor artykułów naukowych i popularnonaukowych, esejów, scenariuszy filmowych i telewizyjnych, przygląda się wyznawcom świętego cara-odkupiciela i towarzyszy im w pielgrzymce z okazji setnej rocznicy zabójstwa Mikołaja II.

W swojej najnowszej książce autor snuje wielowątkową opowieść o kraju, który nie umie rozstać się z przeszłością, o putinowskich bojarach, bogacącej się ponad miarę Cerkwi, skrajnej prawicy i rosyjskich „systemowych liberałach”, wreszcie o brutalnie tłumionych protestach młodzieży, która nie widzi przed sobą przyszłości.

Poniżej prezentujemy fragment reportażu Alberta Jawłowskiego:

Niedaleko ołtarza kręcił się w tłumie zdezorientowany turysta. Wysoki, w koszulce polo i zaciągniętych pod sam pępek szortach. Na jego podłużnej, koniowatej twarzy błąkał się głupawy uśmieszek. Tłumaczył coś po angielsku z amerykańskim akcentem.
– Ty kto? Prawosławny? A krzyż masz? Krzyż gdzie masz? – zaczepił go kościsty emeryt w koszuli w kratę.
– Zostawcie człowieka, niech zobaczy – przerwał mu drugi starszy facet i pojednawczym gestem odprawił wysokiego turystę. – Idź, idź. Patrz sobie, oglądaj.
– Mówił, że ma rosyjskie korzenie – dorzuciła jakaś rezolutna kobieta.
– To dlaczego nie mówi po rosyjsku? – nie odpuszczał emeryt w kraciastej koszuli.
– Może go nie nauczyli – odpowiedziała kobieta.
– Jak to nie nauczyli? To jaki z niego Ruski? – podejrzliwy emeryt nie dawał za wygraną.
– Nie Ruski, tylko korzenie ma ruskie… Pewnie z emigrantów, przyjechał do ojczyzny przodków, a wy się tak nieładnie zachowujecie – kobieta skarciła kościstego emeryta.
– Ma albo nie ma. Nie wiadomo, co z niego za jeden – mruknął pod nosem i zaczął coś tłumaczyć swoim kompanom.
Turysta w szortach zniknął, ale rozmowa na jego temat rozwijała się w najlepsze. Patriarcha wciąż przemawiał z wyżyn ołtarza:
– Wodzowie wszystkich przewrotów wmawiali ludziom, że nie ma innej drogi niż droga przez krew – mówił powoli, wyraźnie cedząc każde słowo. – I tak, w pewnym momencie dziejów, straciwszy związek z Cerkwią, z Bogiem, inteligencję, i arystokrację, i tak jak już mówiłem, część duchowieństwa zamroczyła myśl o konieczności radykalnej zmiany, o budowie sprawiedliwego świata, w którym nie byłoby takiego rozwarstwienia majątkowego jak wcześniej. Ale czyż można przez krew, przez przestępstwa i gwałty, przez niszczenie świątyń zbudować to szczęśliwie życie? Historia dowodzi nam jasno: to nie jest możliwe… Jaki wniosek możemy wyciągnąć z tej zbrodni sprzed wieku? Brzmi on tak: żadne marzenia o nowym szczęśliwym życiu, żadne nadzieje na pomoc z zewnątrz, gdzie, jak się niektórym wydaje, ludzie są zdolniejsi i lepiej wykształceni, nie powinny otumaniać naszego ludu. Powinniśmy pamiętać tragedię przeszłości. Powinniśmy wzmacniać w sobie układ odpornościowy, który uchroni nas przed każdym wezwaniem, by osiągać szczęście przez zniszczenie tego, co jest…
Nabożeństwo skończyło przed drugą w nocy. Pół godziny później spod Cerkwi na Krwi wyruszyła uroczysta procesja. Przez ulicę Carską wolno przetoczyły się dwie karetki pogotowia, tak na wszelki wypadek. Sunęły za nimi czarne terenówki Federalnej Służby Ochrony, a po nich policyjne radiowozy. Za radiowozami w dwóch równych rzędach kroczyli gwardziści i uralscy Kozacy w jednolitych mundurach. Za porządnie umundurowanymi Kozakami dumnie maszerowali przerośnięci brodaci chłopcy. Ubrani z kozacka. Po swojemu, z fantazją i zgodnie z własnym wyobrażeniem, jak najprawdziwszy Kozak powinien się prezentować. Przebierańcy nieśli religijne proporce i czujnie łypali na lewo i prawo.
W ślad za nimi podążała ponad stuosobowa grupa kapłanów. Wreszcie pojawił się sam patriarcha Cyryl I. Szedł dostojnie w towarzystwie kilku hierarchów, ledwo widoczny zza szczelnej ochrony, którą dodatkowo otaczał tłumek Kozaków i napakowanych dresiarzy.
– O zobacz, patriarcha, chodźmy z nimi! – krzyknął niewysoki chłopczyk do stojącego na chodniku ojca.
– Nie, nie. My pójdziemy dopiero potem.
– Szkoda, fajnie byłoby pójść obok nich – zmartwił się blondasek.
– Nie wolno. My pójdziemy za Jego Świątobliwością, tak jak wszyscy – poważnie odparł ojciec.
Po chwili chwycił synka za rękę i wszedł z nim na ulicę. Obydwaj zniknęli w tłumie podążającym za patriarchą i jego świtą – w większości ludzi starszych, skromnie ubranych w znoszone odświętne ciuchy.
Niektórzy nieśli drewniane krzyże samoróbki. Prości popi prowadzili grupki leciwych parafianek. W tłumie mignęła jakaś samotna kobieta w krasnoarmiejskiej furażerce, z workowatym, brezentowym plecakiem z czasów Wielkiej Wojny Ojczyźnianej. Dumnie kroczyli czarnobrodzi faceci w czetnickich czapkach, z serbskimi flagami w rękach. A niedługo po nich wysportowana ekipa w polowych mundurach i czarnych „kubankach” na głowach z flagami Noworosji i kozactwa dońskiego. Wszyscy monotonnie wyśpiewywali powtarzającą się formułę hezychastycznej Modlitwy Jezusowej: „Panie Jezu Chryste, Synu Boży, zmiłuj się nad nami”.
Z ulicy Carskiej przez Tołmaczowa rzeka ludzi zakręcała w aleję Lenina i dalej wlewała się na plac 1905 Roku. Tu rozpływała się w meandrach między sporym parkingiem i pomnikiem Włodzimierza Iljicza. Spiżowy wódz światowej rewolucji wskazywał im dłonią dalszą, ponad dwudziestokilometrową drogę w kierunku jekaterynburskich blokowisk, industrialnych przedmieść i podmiejskich lasów. Naraz ktoś krzyknął:
– Chrystus Zmartwychwstał!
Tłum odpowiedział gromkim.
– Zaprawdę zmartwychwstał!
– Boże, zbaw ziemię naszą od przeklętych! Niech zmartwychwstanie Święta Ruś i zginą jej wrogowie! – wrzasnął starszy wąsaty facet w ciemnym nylonowym golfie. Ukląkł na asfalcie i chaotycznie wykrzykiwał kolejne wezwania. Ludzie mijali go, śpiewając jednostajną, powtarzalną formułę Modlitwy Jezusowej.
Po przeszło dwóch godzinach procesja posuwała się już przez rozległe osiedla kilkunastopiętrowych bloków z wielkiej płyty, które zostawił po sobie towarzysz sekretarz obwodowy Borys Jelcyn. Wewnątrz, za oknami odbijającymi pomarańczowe, wczesnoporanne słońce, w ciasnych mieszkaniach spali zwykli ludzie. Inteligenci, robotnicy, kierowcy, nauczycielki, drobni handlarze i policjanci. W oddali, za blokami, sterczały rzędy betonowych kominów. Snuła się nad nimi porwana smuga ciemnoszarego, ciężkiego dymu. Jak ogromne skrawki brudnego filcu dym toczył po jaśniejącym, budzącym się niebie.
Idące obok mnie kobiety, ciężko dysząc ze zmęczenia, prowadziły urywaną rozmowę. Przed chwilą rozwodziły się nad tym, że Krym był ulubionym miejscem wypoczynku świętej rodziny. Jego Wysokość świetnie się tam czuł, uwielbiał tamtejsze plaże i krajobrazy. Tak, Krym jest święty, przecież Mikołaj nie mógłby ukochać nawet najpiękniejszego, ale pozbawionego głębokiej duchowości miejsca. Przez chwilę pomilczały. Złapały oddech i zaczęły kolejny temat.
– Do dziś nie wiadomo, co się stało. Czytałam, że wcale nie znaleziono szczątków naszego Mikołaja. Mają jakieś inne kości, ale o niczym nas nie informują. Cały czas migają się przed odpowiedzią na najważniejsze pytania – powiedziała kobieta w długiej spódnicy i solidnych wygodnych adidasach.
– Kręcą. Kłamali sto lat temu i do dziś kłamią… – odpowiedziała jedna z jej towarzyszek, ale urwała w pół zdania i znów się zasapała. – Trzeba poznać prawdę, jak by nie była gorzka… Prawda w końcu wyjdzie na jaw.

“Miasto Biesów. Czekając na powrót cara” jest już dostępna w księgarniach.

16 Shares:
Może zainteresować Cię także