Profesor Jerzy Bralczyk w szczerej (o ile to w ogóle możliwe – zastrzega), błyskotliwej i pełnej humoru rozmowie z Pawłem Goźlińskim i Karoliną Oponowicz opowiada o tym, jak to się bywało cudownym dzieckiem, pełnym kompleksów nastolatkiem, samotnym ojcem w Szwecji, tropicielem absurdów propagandy, gwiazdą uniwersytetów i mediów, redaktorem konstytucji, ale też niepewnym siebie synem, bratem, ojcem, dziadkiem i mężem. Mamy dla Państwa fragment tej książki – na poprawę nastroju w listopadową pluchę.

Jerzy Bralczyk, Paweł Goźliński, Karolina Oponowicz, “Bralczyk o sobie”, Agora 2023.

Rozdział   1 

CYCEK, KARTOFELEK, RÓŻYCZKA 

Pierwsze słowo? 

Diabli wiedzą, w moim rodzinnym domu nie pielęgnowano pamięci o pierwszych zębach czy pierwszych słowach. Ale powiem wam, jakie pierwsze słowo przysporzyło mi kłopotów.  

Słowo i od razu kłopot. To jakoś znamienne.  

Tym bardziej że było to słowo „cycek”. Kiedy je usłyszałem po raz pierwszy, niezwykle mi się spodobało, choć nie miałem pojęcia, co ono znaczy. Miałem wtedy trzy lata, a może nawet mniej, i biegałem wokół stołu, wołając: „cycek, cycek!”. Moja cioteczna siostra, starsza ode mnie ze dwadzieścia lat, zwróciła mi uwagę, że to jest brzydkie słowo i żebym go nie wykrzykiwał, tak głośno przynajmniej. Zapytałem więc, co mógłbym wykrzykiwać, biegając wokół stołu, zamiast tego cycka nieszczęsnego. „Ładne słowo”, usłyszałem.  

„Jakie na przykład?”.  

„Kartofelek, różyczka…”.  

Więc biegałem i wołałem jak głupi: „Kartofelek, różyczka”, co sensu nie miało żadnego.  

Scena jak z Gombrowicza. 

Tak, bo ten cycek jakoś się tłumaczył, a kartofelek z różyczką wcale. Ale już wtedy, jak widzicie, byłem podatny na wpływy, więc kiedy usłyszałem, że kartofelek i różyczka to są ładne słowa, entuzjastycznie je wykrzykiwałem.  

Pierwszym słowem, które samodzielnie przeczytałem, było chyba „blok”. Zobaczyłem takie duże bloki z białymi arkuszami papieru – tylko że leżały do góry nogami. Ku powszechnemu zdumieniu nie tylko odczytałem, co tam było napisane, ale jeszcze bezbłędnie – nie jako „kolb”, tylko „blok” właśnie. Tak jakbym w swojej głowie stanął na głowie.  

Ale czy rzeczywiście było to pierwsze słowo, jakie przeczytałem? Nie wiem, wiem za to, jak działa pamięć, dlatego powiem wam, że to wszystko jest bardzo umowne. My się umawiamy, co jest naszym pierwszym słowem, pierwszym wspomnieniem, i potem już nawet w to wierzymy.  

Jakie jest więc, Profesorze, twoje pierwsze wspomnienie, a raczej to, w które wierzysz, że jest pierwsze? 

Przejazd furmanką w deszczu. Miałem dwa lata, co mogę więcej pamiętać? Wiem tylko, że była to przeprowadzka z miejscowości Kobylino do miejscowości Mieszki Wielkie, które choć Wielkie, były bardzo małe. A tego Kobylina to już w ogóle nie ma, a nawet jak było, to go nie było, bo nazywało się Kobylin, a nie Kobylino. Jednak w mojej metryce urodzenia i tak zapisano „Kobylino”. Chociaż urodziłem się w Ciechanowie.  

Te moje początki są, jak widzicie, pokręcone trochę: urodziłem się gdzie indziej, niż się urodziłem, i do tego kiedy indziej.  

Jak to? 

Mam dwie daty urodzenia, prawdziwą – 23 maja – i oficjalną – 5 czerwca 1947 roku. Kiedy ją powtarzam, tak automatycznie jak PESEL, w którym zresztą ona jest, czy numer konta, mam poczucie, że to jakiś sztuczny ciąg cyfr przypadkiem przypisany do mnie. Tak jakbym mówił o kimś innym. 

Skąd ta konfuzja w datach? 

Poród odbył się u wuja w Ciechanowie przy ulicy Sienkiewicza 20 na pierwszym piętrze, do tego w maju!, więc zadymką nie da się wytłumaczyć opieszałości mojego ojca w zapisaniu mnie w urzędzie. Ale są inne, bardziej prawdopodobne wersje. Pierwsza, że rodzice, choć raczej poważnie traktowali formalności, tej nie uznali za wystarczająco poważną. Inna, że pani akuszerka nie miała uprawnień do odbierania porodu, więc urodziłem się trochę nielegalnie, dlatego nie spieszono się z informowaniem władz o moim przyjściu na świat. 

W końcu jednak rodzice cię zarejestrowali, Profesorze, i pojechali z tobą do Kobylina, z którego nie pamiętasz nic. 

Wiem tylko tyle, że mieszkaliśmy w starym dworze, w którym mieściła się szkoła, i że zanim zacząłem chodzić, pobiegłem przez świeżo zaorane pole.  

Ojciec był kierownikiem owej szkoły, mama nauczycielką. Mieliśmy do dyspozycji kilka pokoi, zagrzybionych bardzo, oraz zdewastowany park. Było to miejsce podobno trochę niebezpieczne, bo dookoła wciąż grasowali różni wyklęci. Nic dziwnego, że moi rodzice, jako niewyklęci, przeciwnie, uczestniczący jakoś w instalowaniu nowych porządków, do tego z niemowlęciem, czuli się zagrożeni. Przenieśli się więc tą furmanką w deszczu z pięciu izb we dworze do jednej izby u chłopa w Mieszkach Wielkich.  

Trudno to nazwać awansem. 

Wprawdzie była to jedna izba, ale za to słoneczna!  

Z Mieszk – a może z Mieszków? – coś już pamiętam. Że obok mieszkali jacyś państwo, którzy mieli dwóch synów, a z nimi dziadek. I że nazywał się bodaj Kobyliński, a kiedyś oparł się o płot i przewrócił się razem z tym płotem. Wydawało mi się to wtedy niezwykle zabawne. Pamiętam też duże drzewo i staw, który wysychał okazjonalnie. I Świętego Mikołaja, który bardzo przypominał mi ojca. Każdy Mikołaj powinien ojca przypominać, bo mikołajenie to ojcowska sprawa. Ten akurat Mikołaj miał buty zupełnie jak ojciec i przyniósł mi kolejkę elektryczną. 

Kolejkę elektryczną w tamtych czasach?  

Tak, w tamtych czasach, ale ona się zaraz zepsuła. Trzeba było ją oddać, żal mi było kolejki. Dostałem w zamian dużo drobnych rzeczy, których nie zapamiętałem. A kolejkę oczywiście zapamiętałem, a to, że się zepsuła, jeszcze bardziej sprawiło, że ją pamiętam. Tak jak dzień przeprowadzki z Mieszk do Gruduska. 

Sporo tych przeprowadzek… 

W marcu 1953 roku umarł Stalin, a w czerwcu 1953 roku urodziła mi się siostra. Właściwie to 15 czerwca 1953, ale zapisana została 3 lipca. I w związku z siostrą w sierpniu po raz kolejny się przeprowadziliśmy. Porzuciliśmy słoneczną izbę w Mieszkach Wielkich i przenieśliśmy się do pięciu pokojów w Grudusku. Mieszkanie było na poddaszu, więc nieduże i niewysokie, ale za to zelektryfikowane. Mam w pamięci scenę, jak biegam po tych pokojach i pstrykam pstryczkiem. Światło się wtedy zapalało, co było dla mnie zupełnie dziwaczne.  

Wprowadzał nas woźny Antczak. Był niepiśmienny, ale umiał wszystko zrobić, prawdziwa złota rączka. Wspaniale nas wprowadził, tyle tylko, że było zmartwienie. Uciekł kot. Babcia – bo mieszkała wtedy z nami też babcia, mama mamy – w drodze z Mieszk trzymała kota na podołku. Jechaliśmy ciężarówką, małą ciężarówką, ciężaróweczką można by powiedzieć, a kiedy już dojechaliśmy, ten kot wymknął się babci z rąk. Ojciec wrócił rowerem do Mieszk, żeby tego kota z powrotem przywieźć. I przywiózł. Ale on znowu uciekł. Nie podobała mu się przeprowadzka. 

Podobno mieliśmy też psa, który zaginął w pomroce dziejów i mojej pamięci. Nazywał się Mazur, tyle wiem, i że spory to był pies. Charakteryzował się dość obrzydliwym zwyczajem pożerania ekskrementów. Podobno go nie polubiłem. Widocznie nie byłem przekonany do jego obyczajów.  

W Grudusku zacząłem chodzić do szkoły.  

Ale zanim do niej pójdziesz, Profesorze, sprawdźmy, skąd żeś rodem. Oboje rodzice byli nauczycielami, prawda? 

A nawet i rodzice moich rodziców byli wiejskimi nauczycielami.   

Dziadek ze strony ojca, Czesław Bralczyk, przez długie lata kierował szkołą w miejscowości Pałuki, niedaleko Opinogóry. 

W której swój pałac mieli Krasińscy? 

I niedaleko Kobylina, w którym się urodziłem, choć się nie urodziłem. Dziadek Czesław był najbardziej małomównym człowiekiem, jakiego spotkałem. Pamiętam rozmowę między nim a panią Ulą, nauczycielką, podwładną mojego ojca. Pani Ula próbowała dziadka być może kokietować, a już na pewno zagadywać. Dziadek odpowiadał monosylabami, a w końcu wyszedł. 

Przypominam też sobie przypadkowe spotkanie ojca z dziadkiem w Ciechanowie. Idziemy, patrzymy, a na przystanku autobusowym siedzi dziadek Czesław. Zatrzymujemy się więc, ojciec się przysiada i siedzą tak obok siebie, nie zamieniwszy ani słowa. Powtórzyła się ta sytuacja wiele lat później, kiedy mój stryjek Romuald, zwany Aldkiem, ksiądz swoją drogą, zabrał mnie i moją siostrę do swojej siostry. Przyjechaliśmy, stryj usiadł, ciotka też usiadła i tak sobie siedzieliśmy bez słowa. Więc to jakaś rodzinna cecha była.  

Ale na ciebie, Profesorze, nie przeszła? 

Nie, zupełnie. Kilka razy mi się potem w życiu zdarzyły takie seanse milczenia, ale już nie z rodziną, i zawsze wydawały mi się niezręczne, ale przy tym komiczne.  

Dziadek Czesław, inteligent w pierwszym pokoleniu, miał żonę Mariannę, która była bardzo gruba. Pamiętam tylko tyle, bo zmarła w 1953 roku, mniej więcej wtedy, kiedy Stalin i kiedy się urodziła moja siostra Krysia. Babcia Marianna była córką rzeźnika, który nazywał się Buksicki, i miała siostrę, podobno jeszcze grubszą od siebie, co było dla mnie nie do wyobrażenia zupełnie, bo już babcia była dostatecznie gruba. 

A drugi dziadek? 

Stanisław Gołaszewski, ojciec mamy, kierownik szkoły w Gołyminie, w pół drogi między Pułtuskiem a Ciechanowem. Jego znać nie mogłem, bo zmarł w 1942 roku, ze starości, nie od wojny. Dziadek Stanisław był uczniem ojca mojej babci, a więc mojego pradziadka Aleksandra Turskiego, też nauczyciela i kierownika szkoły. Był od babci o piętnaście lat starszy, ale i tak wydali ją za niego. Podobno nie kochali się wcale. Tak słyszała moja siostra od naszej mamy. To tej babci, Leokadii, uciekł kot, a właściwie Cecylii, bo nikt nie mówił do niej Leokadio. Cecylio zresztą też nie, tylko mamusiu albo babciu. A mój ojciec nijak do niej nie mówił, bo nigdy się do niej nie odzywał. Chyba raz tylko wymienili dwa słowa. Babcia zapytała, czy ojciec zje obiad. Odpowiedział: „Tak”. Zapamiętałem to jako coś zupełnie niesamowitego, że oto ojciec przemówił do babci. 

Dlaczego ze sobą nie rozmawiali? 

Babcia uważała, że moja mama jako herbowa szlachcianka nie powinna była wyjść za chłopa. Nawet takiego, który był inteligentem w drugim pokoleniu. Różnili się też krańcowo w ocenie przeszłości i teraźniejszości: ojciec był antysanacyjny i popierał powojenne zmiany, zwłaszcza społeczne, babka przeciwnie.  

Poza tym podobno wypowiedziała się kiedyś niezbyt pochlebnie na temat obyczajów rodziny Bralczyków. Pamiętam, że słowo „nafta” było w tym sporze obecne. Ale w jakim kontekście? Dalibóg nie wiem. I od tamtej pory nie rozmawiali ze sobą.  

Kiedy babcia była już śmiertelnie chora, ojciec pomagał coś tam przesunąć, żeby było jej wygodniej. Powiedziałem wtedy mamie, że może się pogodzą, ale jednak nie.  

Prof. Jerzy Bralczyk – profesor, językoznawca, medioznawca, ekspert od języka propagandy politycznej i reklamy. Autor kilkudziesięciu książek językoznawczych. Autor i prowadzący wielu programów radiowych i telewizyjnych o języku. Wiceprzewodniczący Rady Języka Polskiego, od 1988 roku nieprzerwanie wykłada w Instytucie Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego. Był też związany z Uniwersytetem Śląskim, Ośrodkiem Badań Prasoznawczych w Krakowie, Uniwersytetem Jagiellońskim czy Uniwersytetem SWPS.

Jak głęboko, Profesorze, sięga twoja pamięć rodzinna?  

Mam drzewa genealogiczne wyrysowane z obydwu stron. Kilka lat temu byłem też na zjeździe Bralczyków, chociaż Bralczyków było niewielu, a więcej Bralskich. Ale podobno kiedyś było odwrotnie, a ta przewaga Bralskich wzięła się z łapanki. 

Branki chyba? 

Branki, oczywiście. Bo kiedyś brano do carskiego wojska, i to na dwadzieścia pięć lat. Więc próbowano na różne sposoby tej branki unikać. I dlatego też niektórzy co bardziej cwani Bralczykowie grzebali sobie w metrykach, czy też w księgach parafialnych, i stawali się Bralskimi.  

To przypominało żydowski zwyczaj zmiany imienia: jak śmierć przychodzi, to trzeba zmienić imię i wtedy delikwenta nie zabierze, głupia śmierć. A tutaj głupi rosyjski oficer czy żandarm też mógł nie wziąć, bo się nazwisko w papierach nie zgadzało. Nie wiem, czy to się udawało, czy nie, w każdym razie część Bralczyków została zbralszczona, Bralskimi się stała, choć może to tylko rodzinna legenda. W każdym razie pod koniec lat 90. sytuacja się odwróciła, bo żyło w Polsce 365 Bralskich i 366 Bralczyków. Mieliśmy więc nad Bralskimi przewagę jednego Bralczyka.  

Bralczykowie, ci moi Bralczykowie, to byli bogaci chłopi. Do tego stopnia bogaci, że mój prapradziadek, choć miał aż sześciu synów, mógł ich wszystkich obdzielić tym, co miał, a jednego to nawet wykształcić. I to był mój dziadek Czesław. 

A rodzina mamy? 

Herbowa, jak już wspominałem. Turscy wywodzili się z Turzy, oczywiście, byli herbu Dołęga. Gołaszewscy z kolei byli herbu Kościesza. To nazwisko częściej występuje w Małopolsce niż na Mazowszu. I podobno stamtąd właśnie po jednym z powstań przybyło w okolice Gołymina dwóch Gołaszewskich. Co najmniej jeden z nich ożenił się z Turską i tak połączyły się dwa herby. Czy to jest jednak rodzinna pamięć? To raczej zbiór anegdot i prawdziwych opowieści, nigdy nie czułem potrzeby, żeby je pogłębiać, weryfikować, zapisywać. Tym bardziej że kiedy miałem dziesięć-dwanaście lat, najbardziej chciałem być Żydem. 

Dlaczego? 

Żydostwo, byłem wtedy przekonany, wiązało się z prawdziwą inteligencją i talentem. Myślałem o tym w kategoriach przeznaczenia, dzisiaj pewnie wiązano by to z genetyką.  

Albo myśleniem stereotypami. 

Może, ale ja wtedy po prostu wiedziałem, że najlepsi szachiści to Żydzi, że najlepsi muzycy to Żydzi, do tej pory myślę, że w XX wieku najlepiej po polsku pisali Leśmian, Tuwim i Schulz, więc Żydzi. Byłem i jestem przekonany, że żydostwo daje jakieś fory.  

Co ciekawe, wobec innych ludzi czułem kompleksy i mogłem im zazdrościć. Natomiast nigdy nie zazdrościłem Żydom. Takie było moje chłopięce rozumowanie: krzywda, która ich spotkała, to swoista zemsta tych gorszych na tych lepszych. Dla mnie Żyd to był ktoś bardzo inteligentny, biedny i skrzywdzony.  

A jaki panował w twojej rodzinie, Profesorze, stosunek do Żydów? 

Nie było w mojej rodzinie żadnych, ale to żadnych antysemickich wypowiedzi. Artur Sandauer by powiedział, że byliśmy allosemitami. A więc ani anty-, ani filo-, ale dostrzegającymi żydowską odrębność. Z tej odrębności oczywiście można wysnuć pozytywne albo negatywne wnioski. W mojej rodzinie wyciągano wyłącznie pozytywne. Może dlatego, że najbliższą szkolną przyjaciółką mojej mamy była niejaka Hirszówna, Żydówka, mój ojciec zaś był na dobrą sprawę komunistą. Nie krwawym komunistą, ale człowiekiem, dla którego równość była absolutnym dogmatem i przykazaniem. Miał wbudowaną, nie powiem: nienawiść, bo to nie było emocjonalne, ale bardzo zracjonalizowaną niechęć do systemu sanacyjnego, do nierówności, którą wtedy zauważał, a także do antysemityzmu.  

Czy ojciec dzielił się jakimiś wspomnieniami sprzed wojny i okresu okupacji? 

To były bardzo rzadkie momenty. Opowiadał o Szwerlicach, czyli wiosce, w której się urodził i potem jakiś czas mieszkał, trochę o szkole w Pułtusku. Kiedy czytałem Wspomnienia niebieskiego mundurka Wiktora Gomulickiego, książkę, której akcja toczy się właśnie w tym mieście, ojciec mówił, że to opowieść o jego szkole. W czasie wojny pracował fizycznie, ale gdzie, nie mam pojęcia. Pytałem kiedyś ojca, czy był w partyzantce, i wyszło na to, że był, bo miał broń. Ale unikał szczegółów. Wojna musiała się wiązać dla niego z silną traumą. Dla mamy też. Wiem tyle, że z Gołymina została przesiedlona na Kielecczyznę i pracowała w aptece w Końskich.  

W każdym razie po wojnie oboje rodzice zostali nauczycielami. Wtedy się też poznali: ojciec był kierownikiem szkoły, chyba w Kobylinie, mama jedyną nauczycielką. Ślub wzięli bardzo szybko, 26 grudnia 1945 roku, w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia.   

Jak się tuż po wojnie zostawało nauczycielem? 

Taki był ich deficyt, że wystarczała matura. Mama zresztą nie miała nawet pełnej, tylko tak zwaną małą. Nikt jednak nie robił z tego problemu. Jej starszy brat był osobą zasłużoną dla oświaty. Akurat jego historia została dobrze udokumentowana. Miał na imię Piotr, ale używał imienia Józef. Po dziadku Stanisławie Gołaszewskim odziedziczył stanowisko dyrektora szkoły w Gołyminie, zakładał tam ochotniczą straż pożarną i teatr amatorski. Stworzył nawet – co było pierwszym wkładem mojej rodziny w językoznawstwo – słownik mazowieckiej gwary z okolic Gołymina. Walczył w kampanii wrześniowej, a po klęsce trafił do Kozielska. 

I nie został rozstrzelany? 

Miał szczęście, bo był tylko podoficerem. Zwolnili go do domu, gdzie oczywiście wdał się w tajne nauczanie. Tuż po wojnie zakładał szkoły, w tym wiejskie liceum, co było bardzo ambitnym przedsięwzięciem. Niestety, został zabity przez swoich uczniów – z lasu. Nie był członkiem partii, ale jego aktywność społeczna wyraźnie im przeszkadzała, pobili go na śmierć.  

Tę historię akurat w domu się opowiadało, tym bardziej że jego troje dzieci to była nasza najbliższa rodzina.  

Ta kuzynka od cycka była jego córką? 

Tak, moja siostra cioteczna Basia, która zresztą później uczyła mnie matematyki w liceum. Nie żyje już. Żyją za to jej obydwaj bracia, Andrzej i Mikołaj, dziś bardzo już starsi panowie. W dzieciństwie spędziłem z nimi dużo czasu, przyjeżdżali do Mieszk i do Gruduska, pewnie do Kobylina również. Mówiło się wtedy „przyjeżdżają chłopcy”. Jeden jest starszy ode mnie o dziesięć, drugi o dziewięć lat. Z braku starszego rodzeństwa byli dla mnie bardzo ważnymi punktami odniesienia. 

Mama miała jeszcze dwóch braci. Jana, który pracował w urzędzie statystycznym w Olsztynie, i Tadeusza, który też w jakimś urzędzie pracował, ale w jakim, to nie pamiętam. A także siostrę Zosię, więc kiedy przychodziły święta albo wakacje, w domu było pełno gości. Ciotka Zosia miała ogromne poczucie humoru, a jej mąż Stanisław był niezwykle dowcipny. Było wesoło.  

A po wakacjach? 

Kiedy już zamieszkaliśmy w Grudusku, rodzice rano szli do pracy w szkole, a ja zostawałem z babcią, która w tych moich pierwszych latach właściwie odpowiadała za moje wychowanie. Byłem jej absolutnym pupilkiem. Kiedy siostra się urodziła, wciąż pozostawałem na pierwszym miejscu. Podsłuchałem raz rozmowę rodziców o tym, że babcia tak mnie faworyzuje, więc – mówiła mama – może rodzice powinni trochę pofaworyzować Krysię. A ojciec na to: „Nie, to nie powinno mieć żadnego wpływu, my musimy traktować dzieci równo”.  

W każdym razie babcia bardzo się starała, śpiewała mi piosenki, gotowała w osobnym garnuszku. 

Pamiętasz, Profesorze, te piosenki? 

Tak, ale nie zaśpiewam, nie namówicie mnie.  

Dużo czasu spędzałem z babcią, chodziłem z nią do kościoła, z nią też po raz pierwszy zagrałem w totolotka. Pamiętam to dokładnie: blankiet kosztował 50 groszy, do tego 10 złotych za wypełnienie i nadanie. I wygrałem! Całe 11 złotych, bo miałem trzy trafienia. Od tamtej pory zdarzyło mi się kilkadziesiąt razy zagrać, ale już nic nie wygrałem.  

Co babcia gotowała w tym osobnym garnuszku? 

To, co lubiłem. W dzieciństwie nie tykałem bardzo wielu rzeczy. Na przykład kalafiora. Kiedyś dorośli próbowali mi wmówić, że to są kartofelki. Odpowiedziałem, że wolę całe kartofelki, a nie takie tłuczone. Nie dałem się nabrać, o nie. Zup nie jadałem wcale, poza rosołem i pomidorową z kluskami i z kartoflami razem, tak samo jak rosół. Aha, i lubiłem jeszcze czerninę. A teraz za wszystkimi zupami przepadam. Za kalafiorem zresztą też.  

Więc babcia traktowała mnie ze szczególną troską, ale jak miałem pięć lat, to trochę się już z nią nudziłem. Schodziłem na dół do szkoły, siadałem z tyłu w klasie i coś sobie rysowałem albo pisałem.  

Od szóstego roku życia byłem już „regularnym” uczniem, ale zawsze najniższym i najsłabszym. A do tego jako nauczycielskie dziecko nie byłem szczególnie popularny wśród kolegów. Miałem kilku zaledwie bliższych kumpli, próbowaliśmy nawet razem teatrzyk założyć. Tadek Ankiewicz zmarł, niestety, był alkoholikiem i zamarzł. Leszek Tadrzak też niedawno zmarł, żyje jeszcze Andrzej Cichowski. Tylko z nimi miałem wspólny język. Wprawdzie nie byłem izolowany zupełnie, ale kiedy na przykład graliśmy w piłkę nożną, nikt nie chciał mnie w swojej drużynie. Był taki obyczaj, że najpierw wybierano dwie „matki”. To byli zwykle najsilniejsi chłopcy. Słabsza „matka” wybierała sobie do drużyny jednego zawodnika, potem ta silniejsza „matka” kolejnego i tak aż do skompletowania składów. Ja zawsze byłem wybierany na samym końcu, a czasem w ogóle pomijany. Wtedy próbowałem się włączać do gry jako swoisty element dodatkowy, co traktowano z pewną niechęcią, bo tylko przeszkadzałem. Ale raz udało mi się strzelić gola. Byłem z tego bardzo dumny.  

Moim największym marzeniem w dzieciństwie było stać się takim jak inni. Tak na dobrą sprawę w bardzo wielu dziedzinach mojego życia do tej pory mnie to motywuje. Robię to, co robię, żeby zostało mi jakoś zaliczone i żebym nie czuł się przy tym dużo gorszy od reszty. 

Że gorszy?! 

Tak, gorszy. Przypomina mi się anegdota o trzech reakcjach psychiatry na to, że jego pacjent twierdzi, że ma kompleks niższości. Znacie?  

Tak, ale i tak chętnie posłuchamy. 

Pierwsza odpowiedź: „Kompleks niższości? Jaki tam kompleks niższości?”.  

Druga: „To jest największy kompleks niższości, jaki spotkałem”.  

A trzecia: „Pan nie ma kompleksu niższości, pan jest po prostu niższy”. I ta mi się podoba najbardziej. 

Jedna z istotnych traum mojego dzieciństwa miała właśnie związek ze wzrostem. Strzygł mnie wtedy zwykle taki stary fryzjer, który był gruby i sapał w kark, co było bardzo nieprzyjemne. Kiedy przychodziło do niego dziecko, kładł na poręcze fotela fryzjerskiego deskę i sadzał je na niej. I ja też na tej desce siadałem. Potem już wszyscy moi rówieśnicy, a nawet młodsi, siadali normalnie, a ja wciąż nie. Szedłem do niego i z drżeniem myślałem o tym, że znowu będę musiał siedzieć na tej desce.  

Ktoś cię prześladował jako tego najmniejszego? 

Tylko do tej drużyny w nogę mnie nie wybierano, ale nigdy nie bito. I ja też nigdy się z nikim nie biłem. Zresztą było oczywiste, że w takiej sytuacji to ja bym dostał w skórę. Zawsze byłem najmniejszy, najsłabszy, więc co tu takiego bić? 

À propos bicia. Więc się nie biłem, ale zdarzyło mi się dwa razy interweniować, kiedy męczono zwierzę. To nie brało się ze współczucia. U mnie to raczej kwestia estetyki. Wyobraźcie sobie rozgniecioną żabę – przecież to obrzydliwość! Żaba rozdeptana jest brzydsza niż żywa, zdecydowanie, nie mówiąc już o innych zwierzętach. A już męczenie i cieszenie się z tego, że to zwierzę cierpi, było dla mnie w najwyższym stopniu wstrętne. Dlatego próbowałem na to nie pozwolić. Sam też zwierząt nie dręczyłem i nie uśmiercałem. Pierwszego komara dopiero zabiłem w Augustowie, bo strasznie gryzł. 

Co z nimi wcześniej robiłeś? 

Przenosiłem je, odganiałem. Dmuchałem na muchę, która na mnie siadała albo potrząsałem ręką, żeby uciekła. Przez osę nogę skręciłem, bo do szklanki ją pakowałem na oknie, żeby jej się nic nie stało i żeby ją wypuścić później…  

Ale przypomniało mi się coś. 

Co takiego? 

Że był jeden chłopiec, który mi dokuczał. Przyjezdny. Ciekło mu z ucha, ale nie dlatego go nie lubiłem, tylko dlatego, że ze mną konkurował. Uważał, że jest lepszy ode mnie, bo jest z Warszawy. Tadek się nazywał. Też mały, jak ja, a do tego był albinosem.    

Nie dało się z nim zaprzyjaźnić?  

Teraz mogę powiedzieć, że chętnie poznaję nowych ludzi, ale raczej tych, którzy mnie wcześniej znali, a ja ich nie. Zawsze byłem bardzo… 

…naburmuszony? 

Naburmuszony to za mało powiedziane. Teraz jestem pyszny. Jest to zapewne efekt poczucia mniejszej wartości, tak odreagowuję ten mój kompleks.  

Mrożek napisał kiedyś opowiadanie o bardzo dużym wieśniaku, który miał niezwykle małą rękę i w związku z tym cierpiał naraz na kompleks wyższości i niższości. One zwalczały się do tego stopnia, że ów wieśniak nie był zdolny do żadnego wysiłku. Ja też miałem te dwa kompleksy, choć oczywiście wtedy nie wiedziałem, że je mam.  

Czy przeszkadzały ci one, te kompleksy, w nawiązywaniu relacji z koleżankami? 

Nieszczególnie. W szkole podstawowej przeżyłem nawet swoją pierwszą miłość. Miała na imię Tereska. Tereska Rutkowska. Jak mieliśmy zabawy, to tylko z nią chciałem tańczyć i tylko z nią tańczyłem.  

A, jeszcze w pierwszej klasie była Jadzia. Uważała mnie za najładniejszego chłopczyka. Też była ładna, bardzo ładna. Tylko ona chorowała na płuca, gruźlicę miała, więc nie można się było z nią koleżankować. 

Za to Tereska szczęśliwie nie miała gruźlicy, więc nawet ją kiedyś pocałowałem. Może to było w szóstej, może w siódmej klasie. Pojechaliśmy rowerami razem na przejażdżkę. 

Innych sportów nie uprawiałem, tylko na rowerze jeździłem sporo – albo pod Przasnysz, albo pod Mławę, albo pod Ciechanów. Szczęśliwie dosyć równo było na tej wysoczyźnie ciechanowskiej.  

A kto cię, Profesorze, nauczył na rowerze jeździć? 

Ojciec. To był taki mały rower, dwukolny, z kijem z tyłu. Trzymał więc ten kij, a potem puścił, a że nie wiedziałem, że puścił, to pojechałem sam.   

ARTYKUŁ SPONSOROWANY

0 Shares:
Może zainteresować Cię także