Prosta sprawa, powstała w czasie lockdownu i publikowana była w odcinkach w mediach społecznościowych. Teraz w rozszerzonej wersji trafiła do księgarń.

Wojciech Chmielarz przyzwyczaił czytelników do wartkich akcji, wciągających fabuł i zaskakujących bohaterów. Czy podobnie będzie w przypadku nowej książki?

Prosta sprawa to dynamiczna historia, której akcja rozgrywa się przygranicznych rejonach Karkonoszy. W otoczeniu jeleniogórskich kamienic poznajemy całą galerię osobliwych postaci: czeską mafię, polskich gangsterów i Prostego, który zniknął. Mężczyzny, poza zainteresowanymi przestępcami, szuka dawny przyjaciel. Kto odnajdzie zaginionego? Jaką rolę w poszukiwaniach odegra analityczka z ABW?

Fragment książki Wojciecha Chmielarza Prosta Sprawa publikujemy dzięki uprzejmości wydawnictwa Marginesy.

***


Prosty, jak się okazało, mieszkał w zaniedbanej kamienicy trzy kilometry od dworca. Niegdyś ładny budynek, teraz straszył odpadającym tynkiem i niszczejącym samochodem na podwórzu.

Wszedłem na drugie piętro. Drzwi od lokalu Prostego nigdy dotąd chyba nie wymieniono, co oznaczało, że miały ponad sto lat. Z jednej strony doceniałem ich misterne zdobienia, ale z drugiej, sądząc po ich stanie, wystarczył jeden, góra dwa solidne kopniaki, żeby rozleciały się w drobny mak.

Wcisnąłem przycisk dzwonka. Raz, drugi, trzeci. Prosty nie wyglądał na człowieka, który wstaje z kurami, liczyłem się więc z tym, że będzie jeszcze spał, jednak po kilku minutach czekania pomyślałem, że coś jest nie tak. Zapukałem głośno i znowu nikt nie zareagował.

Podrapałem się po policzku. Mój plan zakładał, że oddam pieniądze Prostemu, a potem przewaletuję u niego kilka dni. Kiedy ostatni raz się widzieliśmy, serdecznie mnie do siebie zapraszał. Co prawda nie uprzedziłem go o wizycie, ale liczyłem, że nie wycofa się z obietnicy.

Po chwili postanowiłem, że powłóczę się trochę po Jeleniej, odwiedzę jakieś muzeum i wrócę późnym popołudniem. Jeśli wtedy nie zastanę Prostego, będę musiał poszukać taniej kwatery. Zanim jednak poszedłem, odruchowo nacisnąłem klamkę.

Drzwi ustąpiły. Wślizgnąłem się do mieszkania. W środku wyglądało jak po huraganie: szuflady i ubrania wywalone na podłogę, wyprute kanapa i fotel, stłuczone talerze i kubki. Od razu wykluczyłem rabunek, ponieważ telewizor stał na swoim miejscu, a obok komody dostrzegłem kilka złotych łańcuszków i pierścionek. Jacyś nieproszeni goście najwyraźniej czegoś tu szukali i sądząc po zniszczeniach, nie znaleźli, ale poza tym wnętrze wydawało się zadbane – meble tanie, choć raczej nowe, ściany pomalowane, porządne panele, czysta łazienka. Prosty, jakiego pamiętałem, wolał wydawać pieniądze na alkohol i papierosy, a nie na remont. Cóż, uznałem, ludzie się zmieniają. Powód tej zmiany poznałem, kiedy wszedłem do drugiego pokoju. Był mniejszy i należał do kilkuletniej dziewczynki. Na różowych ścianach wisiały rysunki – zwyczajowe scenki: zwierzątka, słoneczko, kwiatki. I oczywiście rodzice, tyle że na tych pracach, które wykonała jako młodsze dziecko, o czym świadczył ich poziom – mniej szczegółów, nierówne linie, ludziki zbudowane z samych kresek i kółek – występowała wyłącznie w towarzystwie matki. Później matka zniknęła i pojawił się ojciec. Założyłem, że to Prosty. Dopiero na ostatnich rysunkach znowu zauważyłem kobietę – teraz już ubraną na biało, w czepku pielęgniarskim z czerwonym krzyżem.

Na podłodze walały się zniszczone i wypatroszone maskotki. Nawet ich napastnicy nie oszczędzili. Przy łóżku dostrzegłem stalowy chromowany stojak – taki, jakiego używa się w szpitalu, żeby zawiesić na nim kroplówkę. Brakowało za to dziecięcych ubrań.

Spędziłem w tym mieszkaniu jeszcze około dziesięciu minut, szukając czegoś, co zdradziłoby, co stało się z Prostym, ale niczego nie znalazłem. Uznałem więc, że nic tu po mnie, bo i tak raczej nie wróci w najbliższym czasie. Kiedy już miałem się zbierać, usłyszałem, jak ktoś otwiera drzwi.

– Wiemy, że tu jesteś! Wyłaź!

Mieszkanie było niewielkie, więc ukrywanie się nie miało żadnego sensu. Poza tym nie robiłem niczego złego – po prostu przyjechałem odwiedzić kolegę. Nie ja narobiłem tego bałaganu ani też niczego nie ukradłem. Wyszedłem na korytarz. Szybko zorientowałem się, że czekający tam dwaj młodzi mężczyźni nie są z policji. Łysy w niebieskich dżinsach i czarnej skórzanej kurtce żuł gumę i bardzo starał się wyglądać na gangstera. Stojący za nim kolega wybrał wygodniejszy, sportowy strój.

– Dzień dobry – przywitałem się.
– Gdzie jest Prosty?
Zadał to pytanie agresywnym tonem, jednak postanowiłem wykazać się dobrą wolą.
– Niestety, nie mam pojęcia. Na pewno nie tutaj – odparłem zgodnie z prawdą.
– Wiemy, że nie tutaj! – ryknął łysy. – Pytamy, gdzie jest!

– A ja odpowiadam, że nie wiem. Teraz przepraszam panów, ale chciałbym wyjść.
Zrobiłem krok w ich stronę, gdy ten z przodu zastąpił mi drogę.
– Nigdzie stąd nie pójdziesz, dopóki nie odpowiesz nam na pytania!
To już była zupełnie inna rozmowa. Moja dobra wola momentalnie wyparowała. Bardzo nerwowo reaguję, kiedy ktoś próbuje ograniczyć mi swobodę.

– Nie – powiedziałem krótko.

Gość sięgnął do kieszeni kurtki i wyjął z niej pałkę teleskopową. Rozsunął ją jednym zamaszystym ruchem.

– Uuu… Ostro jedziesz z frajerem, Czacha! – rzucił koleś w dresach.

– Zamknij się, Staszek.

Staszek i Czacha. Wiedziałem już, z kim mam do czynienia, jednak ja nie zamierzałem się przedstawiać. Skupiłem się na ocenie sytuacji. Czacha, wielki facet, umięśniony i sprawny, ewidentnie próbował mnie zastraszyć. W dziewięciu przypadkach na dziesięć to najbardziej racjonalny wybór, gdyż strach jest potężną bronią. Sama groźba dokonania aktu przemocy wystarczy, żeby napastnik osiągnął zakładane korzyści, a równocześnie zminimalizował ryzyko. Bo kiedy naprawdę trzeba zaatakować, nie wolno wykluczać, że coś pójdzie nie tak, bo zawsze można ponieść straty: złamać rękę, nadwyrężyć nad- garstek lub zostać ugryzionym do krwi przez przerażoną ofiarę. Tak, w dziewięciu przypadkach na dziesięć zastraszanie to najlepszy możliwy wybór.

Problem Czachy nie polegał nawet na tym, że trafił na tę jedną sytuację na dziesięć, kiedy tak nie było. Chodziło raczej o to, że jeszcze o tym nie wiedział.

Mechanizm zastraszania jest dość uniwersalny i podobny u wszystkich zwierząt. Generalnie trzeba wydać się przeciwnikowi kimś groźniejszym od niego, najlepiej udając, że jest się większym niż w rzeczywistości, oraz naruszyć jego przestrzeń osobistą. I tak właśnie zrobił Czacha. Zbliżył się do mnie, po czym stanął na szeroko rozstawionych nogach i lekko wysunął do przodu głowę, rozkładając przy tym ramiona, jakby chciał zająć całą przestrzeń wokół siebie. Paradoks polega na tym, że tak właśnie nie należy zachowywać się podczas walki. Wtedy trzeba się skurczyć i przyczaić, by stać się trudniejszym celem do trafienia, oraz zachować odpowiedni dystans, by łatwiej unikać ciosów, a równocześnie móc wyprowadzić swoje.

Czacha popełnił klasyczny błąd złego odczytania sytuacji. Trudno go winić. Zrobił tak podświadomie. Dyktowały mu to wypracowane przez miliony lat ewolucji mechanizmy biologiczne. Moją postawę – przygarbione plecy, ugięte nogi i pochyloną głowę – uznał za dowód na to, że strategia zastraszania działa. Tymczasem ja już walczyłem.

Jego wysunięta ku mnie głowa stanowiła oczywisty cel. Zbliżył się do mnie, naruszając moją przestrzeń osobistą, i tym samym znalazł się w moim zasięgu. Nie musiałem zrobić nawet jednego kroku. W tej chwili był jak worek bokserski.

Postawiłem na klasykę. Dwa proste. Najpierw lewy, potem prawy. W momencie, kiedy moja prawa pięść trafiła go w szczękę, byłem już lekko skręcony, więc wyprowadziłem lewy sierpowy. Tyle wystarczyło, żeby jego głowa odskoczyła w bok, a on osunął się po ścianie.

Staszek szeroko otworzył oczy. Potrzebował ułamka sekundy, żeby zdecydować, co zrobić – pomóc koledze czy raczej się na mnie rzucić. Nie zamierzałem mu tego ułatwiać i ruszyłem w jego kierunku. Uniósł ręce, spodziewając się, że spróbuję znowu jakiegoś bokserskiego ciosu, więc zamiast tego kopnąłem go w brzuch. Zgiął się wpół. Wtedy chwyciłem go za włosy i użyłem kolana. Usłyszałem chrupnięcie, kiedy złamałem mu nos, i kolejne, kiedy następnym ciosem wybiłem mu zęby. Uznałem, że to wystarczy. Puściłem chłopaka, a ten zgodnie z moimi oczekiwaniami poleciał na ziemię.

***

Źródło: wydawnictwo Marginesy, Fot. Wojciech Rudzki

18 Shares:
Może zainteresować Cię także