Jakiś czas temu miałem okazję wracać z Warszawy takim szybkim pociągiem, co w nim ani nie trzęsie ani nie telepie. Podobno bywa w nim nawet taki wagon, gdzie nie słychać jazgotu telefonów, mamlania odpalonych netfliksów i porykiwań managerów zirytowanych asapem, dedlajnem czy innym fakapem, jednak nie udało mi się w nim znaleźć miejsca, ponieważ managerowie zmęczeni asapem, dedlajnem, netfliksem i fakapem, też muszą się czasem przespać  z myślami.

Nie udało mi się zatem ani przespać ani nawet poczytać, wracało ze mną bowiem mną grono specjalistów od sprzedaży literatury – jako, że w stolicy odbywały się Targi tejże – zmęczonych co prawda życiem nocnym, jednakowoż szczęśliwych, zadowolonych i pełnych werwy przed kolejnymi wyzwaniami. Nie no, żartuję – wracali jak Litwini ze słynnej nocnej wycieczki – co prawda łupy wioząc i paru Krzyżaków przytroczonych do siodła, niemniej straszliwie byli rozgadani i rozemocjonowani wielce.

LITERATURA A FINANSE

Jako, że nie ma nic ciekawszego niż zanurzenie w oceanie żywej mowy, zwłaszcza gdy rozmowa tyczy najważniejszej rzeczy na świecie – książek, nawet się ucieszyłem, mogąc odłożyć niedoczytany tom Johna le Carré i zająć się podsłuchiwaniem, zwłaszcza, że wypowiadali się używając mowy dosadnej, czyli, w założeniu, mówili “jak jest”.

Jak to zwykle bywa, po rytualnej wymianie tytułów, które okazały się strzałem w dziesiątkę, tematem stała się kwestia finansów: kto przewagę ma, kto nadwagę, kto kocopoły pisze, kto sieczkobrzęk skuteczny, kto nakłady sprzedaje ogromne, a kto ogromnie na autorze wtopił, kogo podkupić można, kto na wylocie już, kto w złocie myto pobiera a kto w złotych jeno, komu Nike wieszczą, a komu stale się waha, kto złotą rybką jest, a kto może tylko marzyć o Reeboku i złotej rybce, ogólnie czując, żem spoza branży, rozwinęli cały wachlarz tematów leżących na gorącym pograniczu literatury i finansów, konkludując całą rozmowę pointą, iż na naszym rynku to, panie bida, nędza i zaniedbanie, słowem, gdzież nam, panie, do Bookera. W każdym razie w kontekście zgadzających się słupków winien: nacisk położono na – “ni ma”.

Jakoś szczególnie mnie to nie zszokowało – nie od dziś wiadomo, że papier to papier, czy mennicą uciskan czy manuskryptualnie, wątek ów zresztą w historii literatury niesłychanie był istotny, jako jej motor, hamulec i gaźnik. I nie mówię o postaciach na miarę Balzaka czy Dostojewskiego, którzy zawsze byli w niedoczasie i książkami płacili dług względem wydawcy, ba, zainteresowanie w tej kwestii przejawiali wszak i nasi Wielcy – Mickiewicz bądź Słowacki, prowadząc dość dokładną kwerendę na temat tego, czy nakład sprzedali na pniu, czy ledwie kapie. Dodajmy, iż byli zainteresowani tematem tym bardziej, im mniejszymi literkami napisano w środku “nakładem autora”.

GDYBY KSIĄŻKI SPADAŁY Z KOSMOSU

Jednak, jako że również prowadzę skromny kramik twórczy, moja perspektywa jest nieco inna i odruchowo po stronie twórcy staję. Bardziej mnie zatem poruszają losy pisarzy, skazanych na kontakty z działem księgowości, w firmach małych, dużych, w wydawnictwach ogromnych, w malusich manufakturach słowa, do których dany twórca najpierw listy pisał (z refrenami “dawać kasę, ja tu umieram!”) by niekiedy wchodzić na poziom znany z “Martina Edena”, kiedy to główny bohater przechadza się po redakcjach, odbierając pieniądze, które mu dany tytuł “wisi” za opublikowane już dzieła, by w kulminacyjnej scenie dokonać próby defenestracji księgowego.

Oczywiście w oczach wydawcy, lepiej byłoby gdyby książki spadały z kosmosu, bez jakichkolwiek praw, a autor był tylko mało istotnym trybikiem w tej maszynie, i niczym rybik w łazience, przemykał kącikami wydawnictwa, mając wymagania trylobita zatopionego w bursztynie.

 Zawsze zatem fascynowało mnie, jak to wygląda – jak zdaniem wydawcy marginalna jest rola autora w całym tym procederze. Nie mówimy tu oczywiście o tuzach literatury, typu Stephen King, bo ci potrafią sobie poradzić i nie pisząc. Zresztą jako że żyjemy w czasach, kiedy napisanie książki jest warunkiem nazywania się częścią elity – ongiś zajmowali się tym poeci, pisarze, dziennikarze prasowi, do których stopniowo dołączali aktorzy, sportowcy, trenerzy, ba, widziałem ostatnio w koszu na odrzuty literackie dzieło jakiegoś mejkapisty, sążniście wytapetowane zdjęciami ofiar jego talentu, można pokusić się śmiało o tezę, że napisanie to kawałek ciasta z betką.

Ba, w pewnym sensie, skoro książki pisane są przez całą tę rzeszę niejako non profit – choć broń Boże nie pro publico bono – założyć można, że pieniądze są tu tematem zupełnie umownym – ktoś pisze , bo za pieniądze straszy gębą gdzie indziej, a książkę traktuje jako gadżet, który może pokazać strasząc gębą w jakiejś telewizji śniadaniowej (“pacz, Bożena, nie taki gupi tyn pogodynek”). W tej sytuacji, jakże komfortowej dla wydawcy sytuacji, zapomina się o idei “płaca za pracę” – a skoro wszyscy robimy to dla idei, można by, trawestując Brassensa, za ideę napisanego tekstu dosłownie ponieść śmierć, gdyż zwlekanie z zapłatą za tekst jest splecione jak nagrobny wieniec z ciągiem logicznym: “zwlekanie/zwłoka/zwłoki”, bo jeśli płatnik zwleka, to bez chwili zwłoki, autor niechybnie zamieni się w zwłoki.

Ileż tu miejsca na pracę wyobraźni. Czy gdzieś tam, u złotego źródła, na złotym wzgórzu, porośniętym złotą kosodrzewiną, w złotej wieży nie siedzi, strzeżona przez Smoka Pychy, jakaś Złota Roszpunka, co z rozpuszczonymi kosami, patrzy koso na stos kartek z adnotacją “wysłać później”, “awanturuje się – wysłać jeszcze później”, względnie przyjąć narrację “skoro pisze znaczy stać go”. A w jednej jej ręce waga, a w drugiej pieczątka, a stopą przelew enterem potrąca?

Tak, Drogi Czytelniku – autor niniejszego felietonu jest głęboko przekonany, że są takie zawody, gdzie zwlekanie z zapłatą perwersją trąci, i że zarówno literaci, muzycy, szeroko pojęci artyści, powinni być opłacani niczym ksiądz, organista, względnie grabarz – pieniądz powinien im płynąć z ręki do ręki.

Nie od dziś bowiem wiadomo, że w rankingu e-mailowych dowcipów powstałych na linii artysta – księgowość wygrywa słynne “przelew właśnie poszedł”.

Ilustracja: romeocane1 / istock.com

0 Shares:
Może zainteresować Cię także
felieton 3
Więcej

Czas nadrobić zaległości

Jak łatwo wpuścić za mury naszej pewności siebie zwierzęce zwątpienie, jak znikąd przyjść może zagłada naszego świata, a przynajmniej stylu życia, opartego na wolności: bywania, wychodzenia, czy choćby bycia blisko