Autor bestselerowego “Shuggiego Baina” wraca z powieścią, która znowu burzy poczucie komfortu i nie pozostawia czytelnika obojętnym. Protestant Mungo i katolik James dorastają na jednym z robotniczych osiedli Glasgow, w świecie zdominowanym przez przemoc, alkoholizm i uliczne walki gangów. Powinni być śmiertelnymi wrogami, jednak wbrew przeciwnościom losu zaprzyjaźniają się, a z czasem zakochują. Mamy dla Was fragment książki.

Fragment książki “Młody Mungo”, Douglas Stuart, tłum. Maciej Studencki, Wydawnictwo Poznańskie 2023.

Jeden

Kiedy zbliżali się do rogu, Mungo zatrzymał się i strząsnął dłoń mężczyzny ze swojego ramienia. Ten asertywny gest zaskoczył wszystkich. Chłopak odwrócił się i zmrużonymi oczami spojrzał na kamienicę czynszową, a jego powieki zaczęły nerwowo drgać. Matka, obserwująca go przez wzorzystą firankę w kłosy pszenicy, próbowała wmówić sobie, że ten tik to wesołe mrużenie oczu, radosna wiadomość nadawana alfabetem Morse’a: wszystko bę- dzie dobrze. D-O-B-R-Z-E. Taki właśnie był jej najmłodszy syn: uśmiechał się, nawet kiedy nie miał ochoty. Zrobiłby wszystko, żeby inni poczuli się lepiej. Po-Mo odsunęła zasłonę i oparła się o ramę okna jak ko- bieta szukająca towarzystwa. Uniosła kubek z herbatą i zastukała w szybę paznokciami drugiej dłoni, pomalowanymi na perłowo- różowo. Wybrała ten kolor, żeby jej palce wydawały się świeższe. Jeżeli dłonie wyglądały młodziej, to samo mogło dotyczyć twarzy i całej jej osoby. Mungo znów się przesunął, stopy same niosły go z powrotem ku domowi. Potrząsnęła palcami z pomalowanymi paznokciami, odganiając go. „Idźże już!”

Jej chłopiec stał lekko pochylony, z plecakiem tkwiącym na grzbiecie niczym garb. Nie wiedział, co powinien zabrać, więc wcześniej bez entuzjazmu wziął się za pakowanie i ostatecznie w plecaku wylądowała kupa bzdur: za duży szetlandzki sweter – żakard z Fair Isle, herbata w torebkach do zaparzania, szkicownik z powyginanymi rogami, gra w chińczyka i kilka na wpół wyciś- niętych tubek leczniczych maści. Chłopak zachwiał się na rogu, tak jakby plecak przeważał go i ciągnął w tył, prosto do rynsztoka. Po-Mo wiedziała, że bagaż nie jest aż tak ciężki. Była pewna, że jeśli już coś obciąża Munga, to jego masywne kości.

Zaplanowała to wszystko dla jego dobra, a on teraz śmiał gapić się na nią smętnym wzrokiem. Było zbyt gorąco na takie głupoty, do tego grał jej na nerwach. – No, idźże! – wymówiła bezdźwięcznie i łyknęła zimnej herbaty. Na rogu czekało na Munga dwóch mężczyzn. Westchnęli, zachichotali i wymienili porozumiewawcze spojrzenia, a potem odstawili torby i zapalili papierosy. Po-Mo dostrzegała, że mają już ochotę stąd spadać – na tych wąskich uliczkach nie lubiano nieznanych twarzy – a także, że ostatkiem sił powstrzymywali się od popędzania jej chłopca. Mężczyźni byli dość sprytni, żeby nie naciskać Munga, nie tak blisko domu, gdzie wciąż mógł im uciec. Spoglądali na niego spod przymrużonych powiek, obserwując i czekając, co zrobi, a ich dłonie myszkowały w kieszeniach spodni, odklejając moszny od ud. Zapowiadał się gorący, duszny dzień. Młodszy z mężczyzn bawił się swoim fiutem. Po-Mo przejechała językiem po dolnych zębach.

Mungo uniósł dłoń, by pomachać w kierunku okna, ale Po-Mo spojrzała na niego groźnie. Musiał dostrzec, jak jej twarz tężeje w grymasie, a może doszedł do wniosku, że machanie jest dziecinne, ponieważ przerwał gest w połowie i złapał dłonią powietrze, trochę jak tonący. W obwisłych sportowych spodenkach i zbyt dużej przeciwdeszczowej kangurce wyglądał jak lump w stroju z darów, lecz kiedy odgarnął włosy z twarzy, Po-Mo zobaczyła napięte mięśnie jego szczęki i przypomniała sobie, że jej syn staje się właśnie niezależnym młodzieńcem. Znów zastukała paznokciami w szybę. „Żebyś mi sie nie śmiał tak gapić!”

Młodszy z mężczyzn podszedł do Munga i objął go ramieniem. Chłopak skrzywił się pod ciężarem ręki tamtego. Po-Mo dostrzegła, jak rozciera sobie boki, a pamięć podsunęła jej wspomnienie fioletowych siniaków rozkwitających mu na żebrach. Zastukała w szkło. „Idźże już, na litoś bosko!” Po tym jej syn opuścił wzrok i pozwolił się odprowadzić. Mężczyźni śmiali się i klepali go po plecach. „Dobry młodziak, dzielny młodziak”. Po-Mo nie była przesadnie religijna, ale teraz wyciągnęła różowe paznokcie ku niebu i potrząsnęła palcami, wykrzykując podziękowania. Wylała resztę herbaty do doniczki z wysuszoną zielistką, napełniła kubek bełtem, alkoholowym drinkiem z kofeiną, podkręciła muzykę i zrzuciła buty.

Trójka podróżników złapała miejski autobus na Sauchiehall Street. Glasgow omdlewało od wyjątkowo uciążliwych upałów, a oni mu- sieli przepchnąć się pod prąd przez tłum hałaśliwych facetów w bezrękawnikach, podpieczonych już na różowo w promieniach słońca. Ławki w centrum miasta zajmowały krzepkie babcie w ka- peluszach i grubych wełnianych płaszczach. Na wargach kobiet po- jawiały się krople potu. Spocone dzieciaki przemykały po ulicach, a babcie przytulały głowy do obfitych piersi i drzemały w gorącu. Przypominały Mungowi gołębie z jego dzielnicy, wielkie, leniwe ptaszyska o półprzymkniętych oczach i głowach schowanych w na- stroszonym pierzu.

Miasto żyło dźwiękami melodii granych przez buskerów, idą- cych o lepsze z wojskowym zgiełkiem ćwiczącego zespołu pro- testantów. Ich fleciki świergotały słodko niczym ptaszki na tle niskich, powolnych uderzeń wielkiego bębna lambeg. Melodia była tak poruszająca, że jakiś starszy, wyglądający na dystyngowanego dżentelmen pogrążył się w zadumie i uronił kilka rzęsistych łez. Mungo próbował nie patrzeć na tak jawnie płaczącego mężczyznę, tym bardziej że nie był pewien, czy to łzy żalu, czy też dumy. Spod mankietu tamtego błyszczała bransoletka kosztownego zegarka. Z braku lepszych podpowiedzi chłopak doszedł do wniosku, że jest zbyt ostentacyjna, zbyt nietaktowna jak na katolika.

Mężczyźni człapali w blasku słońca, obładowani naręczami plastikowych reklamówek, skórzanym tornistrem z przyborami wędkarskimi i wielkim kempingowym plecakiem. Mungo słyszał, jak skarżą się na doskwierające pragnienie. Znał ich zaledwie od godziny, ale wspomnieli o tym już kilka razy. Zdawało się, że przez cały czas ich suszy. – Alebym se łyknoł! – zagaił starszy z tej dwójki, z buraczkowoczerwonymi rumieńcami, wyraźnie przegrzany w grubym tweedowym garniturze. Drugi mężczyzna zignorował pierwszego. Szedł okrakiem, tak jakby nogawki ciasnych dżinsów drażniły jego uda. Poprowadzili chłopca na dworzec autobusowy i pobrzękując monetami, załadowali się do autobusu, który po chwili ruszył na północ, wywożąc ich z Glasgow ku zielonym wzgórzom Dumbarton.

Zanim mężczyźni przecisnęli się do plastikowej kanapy na tyle pojazdu, spocili się i zasapali. Mungo siedział pomiędzy nimi, próbując się skulić tak, by ich nie dotykać. Kiedy jeden z nich patrzył przez okno, chłopak przyglądał się jego profilowi, a gdy facet odwracał się w stronę Munga, on udawał, że zainteresowało go coś za przeciwległym oknem, i starał się unikać wzroku tamtego. Przycisnął podbródek do piersi i spróbował powstrzymać nerwowe swędzenie rozchodzące mu się po twarzy, gdy patrzył na szare miasto znikające za oknami. Wiedział, że znów to robi: marszczył się i mrugał z taką miną, jakby kręciło go w nosie, ale nie był w stanie kichnąć. Czuł na sobie spojrzenie tamtego.

– Nie pamiętam, kiedy żem ostatni raz był za miastem – po- wiedział starszy mężczyzna. Jego głos zabrzmiał chrapliwie, tak jakby miał w gardle pełno suchych okruchów. Czasami w środku zdania wciągał powietrze i dygotał: miało się przy tym wrażenie, że każde jego słowo może być ostatnim. Mungo próbował się do niego uśmiechnąć, ale coś w twarzy tamtego przypominało mu szczura. Trudno było mu patrzeć w oczy.

Nieznajomy w garniturze odwrócił się z powrotem do okna, a Mungo wykorzystał tę okazję, by przyjrzeć mu się dokładniej. Kościsty mężczyzna na przełomie pięćdziesiątki i sześćdziesiątki swoje w życiu przeszedł. Chłopak widywał już wcześniej takich facetów. Młodzi protestanccy chuligani z jego dzielnicy często ga- niali takich dla zabawy, okrążając hałaśliwych pijaków pod robot- niczymi pubami, zaganiając ich szyderstwami ku barom z rybą i frytkami, a potem rzucając się na ostatnie monety wypadające z porozdzieranych kieszeni. Starszy mężczyzna przez całe życie najwyraźniej jadł byle co i ostro popijał, toteż wydawał się wychudły i pożółkły. Zbyt mało tłuszczu, zbyt dużo skóry i w efekcie jego żółtawa twarz marszczyła się niczym przejrzałe jabłko.

Sfatygowana marynarka nie pasowała do pary spodni z wypchanymi kolanami, które również wyglądały jak rozciągnięta skóra. Pod marynarką miał reklamujący serwis hydraulika z South Side T-shirt, którego góra była oderwana od reszty. Chłopak zastanawiał się, czy nie są to jedyne ciuchy starszego faceta: śmierdziały brudem i potem, tak jakby właściciel nosił je przez cały czas. Mungowi nagle zrobiło się dziwnie żal tamtego. Mężczyzna trząsł się lekko. Lata spędzone na ukrywaniu się przed światłem w zakamarkach mrocznych pubów sprawiły, że teraz reagował na słońce niczym chart wypchnięty na śnieg. Jego małe oczka strzelały na wszystkie strony, a długie kończyny drgały jak u maltretowanego psa. Wyglądał, jakby miał ochotę rzucić się do ucieczki. Kiedy ostatni z wieżowców zniknął za oknem, mężczyzna w garniturze zaczął wydawać zachęcające dźwięki, wypełniając ciszę i sugerując innym, by dołączyli do konwersacji. Mungo przycisnął brodę do piersi i milczał, a młodszy mężczyzna drapał się tylko po kroczu. Dzieciak obserwował go kątem oka.

Ten z kolei wyglądał na dwadzieścia kilka lat. Nosił błękitne dżinsy, w których pasek miał przewleczony pod logo, tak by nie zasłaniał dumnego znaku „Armani”. Wydawał się przystojny, a w każdym razie kiedyś taki był, ale coś psuło jego wygląd: miało się wrażenie, że przypomina mięso u rzeźnika, zbyt długo pozo- stawione na ladzie. Mimo gorąca założył na ten wyjazd pękatą bomberkę, lecz kiedy w autobusie ją zdjął, Mungo dostrzegł na jego ramionach żylaste mięśnie, świadczące o tym, że ich posiadacz ma za sobą lata ciężkiej pracy, walki albo i tego, i tego. Włosy miał krótko przystrzyżone, a grzywkę zaczesaną do przodu i pozlepianą tak, że tworzyła małe zęby, jakby przycięto ją profilowanymi nożyczkami. Mungo zagapił się na jego otarte kostki. Skóra mężczyzny miała miodowy odcień, rzadko spotykany u Szkotów. Być może jego rodzina pochodziła z Włoch lub Hiszpa- nii, albo od „czarnych Irlandczyków”.

Ostatni ślad romantyczności pierzchnął w popłochu, kiedy mężczyzna przemówił niską, gardłową gwarą z Glasgow. – Ho, nie zawracaj se głowy starym Świntym Krzysztofem – rzucił w przestrzeń przed sobą, nie patrząc na żadnego z towarzyszy. – Ten jak zacznie nudzić, to krowie dupa odpada. Po czym wrócił do dłubania w nosie, a Mungo pozostawiony samemu sobie zachodził w głowę, co robi w jednym autobusie ze Świętym Krzysztofem. Kiedy mężczyzna operował w nosie małym palcem, dzieciak dostrzegł, że tamten nosi na wszystkich palcach pierścienie ze złotymi suwerenami, a na jego przedramionach wiją się splecione tatuaże. Całe jego ciało pokrywały znaki: słowa i obrazy widniały na piersi, butach i dżinsach, a także na skórze. Wydziarał je sobie na mięśniach zwykłą igłą do szycia – imiona ko- biet i nazwy gangów: Sandra, Jackie, RFC, Mad Squad. Tu i ówdzie niebieski tusz z długopisu pobladł lub rozpłynął się pod skórą jak akwarela i zabarwił ją na śliczny fioletowy odcień. Mungo uważnie odczytywał napisy na ramionach tamtego, starając się zapamiętać jak najwięcej z nich.

Święty Krzysztof sięgnął do jednej z reklamówek, mrugnął przebiegle i wyciągnął pół tuzina puszek piwa Tennent’s Super. Utkwił małe oczka w potylicy kierowcy, wyrwał dwa pojemniki z foliowej ramki i podał je chłopcu oraz wytatuowanemu mężczyźnie. Mungo pokręcił przecząco głową, ale jego towarzysz przyjął puszkę z jękiem wdzięczności. Pośpiesznie ją otworzył i chwycił ustami uciekającą pianę, po czym opróżnił pojemnik trzema haustami.

Święty Krzysztof musiał odczytać myśli chłopaka, ponieważ odezwał się: – Mówio o mie Świnty Krzysztof, bo chodze na spotkania alkoholików na Hope Street co środe i co wtorek. Środowo-Wtorkowy Krzysztof, znaczy sie ś-w, jak świnty, nie mylić z Krzysztofem z Castlemilk czy Małym Rudym Krzyśkiem. – Mężczyzna pociągnął łyk piwa, a Mungo obserwował, jak jego gardło pracuje z wysiłkiem, żeby przełknąć, ile trzeba. – Ś-w, Świnty Krzysztof, łapiesz?

Mungo słyszał już wcześniej o czymś takim. Po-Mo była przecież znana jako Poniedziałkowo-Czwartkowa Maureen. Taką ksywkę wymieniali inni alkoholicy, kiedy chłopak odbierał telefon w przedpokoju. Rozmówcy woleli się upewnić, że nie dodzwonili się przez pomyłkę do „Maureen z Millerston” albo „Małej Mo z Milk”. Te rozróżnienia miały znaczenie, jeżeli zgodnie z zasadami chcieli zachować anonimowość. – Czasem tak mie trzensie, że powinienem też pójść w piontek wieczór. Ale jakoś nie moge. – Święty Krzysztof zmarszczył twarz ze smutkiem. – Łapiesz, o co mi idzie?

Mungo zawsze bardzo się starał, żeby zrozumieć, o co ludziom naprawdę chodzi. Po-Mo i Jodie, jego siostra, zwykle dokuczały mu z tego powodu. Najwyraźniej istniała różnica pomiędzy tym, co ktoś mówił, a co powinno się rozumieć. Jodie twierdziła, że jej brat jest łatwowierny, a Po-Mo żałowała, że nie wychowała go na sprytniejszego dzieciaka, którego nikt nie mógłby nabić w butelkę. To nawet zabawne: rozczarowywał ich, ponieważ był uczciwy i zakładał, że ludzie też tacy będą. Gierki, w które grali inni, przyprawiały chłopaka o ból głowy. Święty Krzysztof wysysał resztki z puszki, kiedy Mungo powie- dział: – Może powinien pan chodzić także w piątki, jeżeli rzeczywiście pan potrzebuje? – Ano, ale lubie swojo ksywe. – Sięgnął pod koszulę i wyciągnął mały medalik z wizerunkiem świętego, po czym spojrzał na niego zezem wzdłuż ospowatego nosa. – „Ś-w Krzysztof”. Najfajniejsze, co żem o sobie w życiu usłyszał. – A nie mógł pan podać im po prostu nazwiska? – No, to by nie było bardzo anonimowe, co nie? – przerwał wy- tatuowany mężczyzna. – Jak zaczniesz kłapać ozorem, co ci złego siedzi w głowie, to szyscy na ulicy bedo o tobie gadać.

Mungo doskonale wiedział, że ludziom czasem siedziało w głowie coś złego. Po-Mo pokazywała swoją złą stronę za każdym razem, kiedy miała ochotę sobie wypić. Jej demon wyglądał jak płaski, wężowaty stwór ze szczęką i paciorkowatymi oczami łasicy, pokryty matową sierścią parszywego szczura. Podstępna bestia na łańcuchu, łakoma i sprytna, szarpiąca jego matkę i ciągnąca ku rzeczom, których powinna unikać. Demon potrafił czekać w uśpieniu, aż dzieci pocałują mamę na do widzenia i wyjdą do szkoły, a wtedy zwracał się przeciwko Po-Mo, dusząc ją, jakby była bezwolną myszą. Innym razem zwijał się wewnątrz niej i mocno zaciskał wężowe sploty na jej sercu. Zawsze był w pobliżu, tuż pod powierzchnią, nawet w dobre dni.

Kiedy poddawała się nałogowi, cichł na chwilę, ale czasami posuwała się w pijaństwie tak daleko, że stawała się całkiem inną kobietą, ba, inną istotą. Pierwszą oznaką tego stanu była wiotczejąca skóra, tak jakby jej twarz zaczynała się zsuwać, by odsłonić dziwną kobietę czającą się pod spodem. Mungo, jego brat i siostra nazywali tę sflaczałą wersję matki „Babulwą”. Ta nazwa pasowała do nieczułego straszydła o spowolnionych ruchach. Bez względu na to, jak wielką miłość okazywały jej dzieci, jak bardzo ją wspierały i pomagały się pozbierać, wchłaniała całą ich troskę i uwagę, a potem wyglądała wciąż na równie wyzutą z uczuć.

Gdy Babulwa się odzywała, żuchwa zwisała jej luźno, a język obracał się w ustach w obrzydliwy, lubieżny sposób, jakby bardzo chciała coś polizać. Babulwa zawsze podejrzewała, że omija ją jakaś impreza, że tuż za rogiem albo w ukryciu dzieje się właśnie coś ekscytującego. W tym stanie zwracała się przeciwko dzieciom i przepędzała je, jakby były ulicznymi wróblami. Babulwa sądziła, że kobiety, które nie mają dzieci, bawią się lepiej, śmieją się głośniej i brylują po jaśniejszej stronie życia. Babulwa zadawała się z przygodnie spotkanymi kobietami i nad butelką whisky Black & White zdradzała im swoje najgłębsze, najbardziej intymne tajemnice, a następnie czuła się zraniona, kiedy nowe przyjaciółki nie dzieliły się z nią równie skwapliwie. Dlatego dochodziło do awantur i bójek, podczas których ciągnęła je – albo sama bywała przez nie ciągana – po dywanie, a później w dół po schodach. Rano Mungo znajdował leżące w korytarzu kłaki wyperfumowanych włosów, przypominające siano z wypatroszonego stracha na wróble, poruszane podmuchem wpadającym przez szparę pod frontowymi drzwiami. On albo Jodie uprzątali je kaśką do dywanów, a potem nie wspominali o tym nikomu.

To Jodie podzieliła ich matkę na dwie różne osoby. W świetle zimnych poranków ta sztuczka pomagała Mungowi wybaczyć Po-Mo chwile, kiedy alkohol wywoływał u niej napady pijackiej mściwości. – To nie była Po-Mo – uspokajała go Jodie, gdy matka zamknęła go w szafce do suszenia bielizny. – To tylko ta straszna stara Babulwa, która teraz poszła spać.

Mungo doskonale wiedział, jak wyglądają demony. Autobus toczył się na północ, a chłopak siedział cicho i rozmyślał o własnych sprawach. – Ten kierowca to mógby sie, kurwa, pośpieszyć – stwierdził wytatuowany mężczyzna. Sięgnął do torby między nogami, w której płócienne paski wpięto jaskrawe przynęty, i spomiędzy szpulek żyłki wędkarskiej wygrzebał saszetkę z tytoniem. Skręcił z niego grubego papierosa, liżąc wprawnie jego brzeg. Zapalił go, zaciąg- nął się i wydmuchnął dym do puszki po piwie. Zakrył usta dłonią, tak jakby złapał pająka, ale smród nikotyny już rozchodził się po autobusie. Kilkoro pasażerów odwróciło ku nim głowy, spoglądając gniewnie na palacza. Mungo ze słabym uśmiechem przechylił się nad kolanami towarzysza i odblokował zatrzask wąskiego okienka. – Palisz? – zapytał wytatuowany mężczyzna pomiędzy łapczywymi haustami dymu. Jego oczy lśniły zielenią, nakrapianą tu i ówdzie złotymi cętkami. – Nie. – No i cacy. – Zaciągnął się po raz kolejny. – To szkodzi.

Święty Krzysztof wyciągnął drżącą dłoń, a młodszy mężczyzna niechętnie podał mu papierosa. Krzysztof zaciągnął się dymem po same dziurki w nosie, przyklejając suche wargi do wilgotnego papieru. Facet z tatuażami szturchnął Munga ramieniem. – Kumple mówio mi Gallowgate. Znaczy sie stamton jestem. – Poprawił pierścienie z suwerenami i skinął głową ku nieświadomemu kierowcy. – Nerwowy ściebie koleś, co nie? Nic sie nie mart, jak zacznie pyskować, to mu, kurwa, sprzedam kose. Święty Krzysztof przyssał się do niedopałka, aż żar sparzył go w palce. – Lubisz wendkować? – Nie wiem. – Mungo ucieszył się na widok gasnącego papierosa. – Nigdy tego nie robiłem. – Tam, dzie jedziemy, można łapać szczupaki, wengorze i cent- kowane pstrongi – odezwał się Gallowgate. – Łowisz cały łikend i nik sie nie dopierdala o pozwolenie. Bedzie dwajścia, może czterdziejści mil od ludzi.

Święty Krzysztof przytaknął. – Ano. Tak blisko nieba, jak sie da zajechać na trzy ałtobusy. – Cztery! – poprawił Gallowgate. – Cztery ałtobusy. Myśl o tak odległej okolicy sprawiła, że Mungo poczuł się słabo. – Jecie potem te ryby? – Zależy, jakie duże – odparł Gallowgate. – W tarło da sie złapać tyle, że musiałbyś je chować do zamrażarki. Twoja mamcia ma porzonno zamrażarke? Mungo pokręcił przecząco głową. Pomyślał o malutkiej zamrażarce Po-Mo, zarośniętej lodem. Czy ucieszyłby ją tłusty cętkowany pstrąg? Chyba nie. Nie cieszyło jej nic, co robił Mungo. Ostatnio bardzo jej leżał na sercu, o czym wiedział, ponieważ powiedziała mu to wprost. Próbował się nie roześmiać, gdy to usłyszał, bo wyobraził sobie malutkiego siebie, leżącego na jej sercu między żebrami. Jodie przewróciła wtedy oczami i powiedziała: – Posłuchaj sama siebie, Maureen. Czy ty w ogóle masz serce?

Mungo poskubał się w policzek, kiedy autobus minął Dumbarton, a w polu widzenia pojawiły się ochrowe brzegi Loch Lomond. Przypomniał sobie wszystkie krzywdzące rzeczy, jakie mówiła mu Po-Mo. Wiedział, dlaczego tu jest: z własnej winy. – A ile ty masz lat? – zapytał Gallowgate. – Piętnaście. – Mungo spróbował wyprostować się na całą wysokość, ale żebra wciąż go bolały, a stary autobus miał strasznie kiepskie zawieszenie. Chłopak jak na swój wiek nie był szczególnie wysoki: zaczął rosnąć jako jeden z ostatnich w klasie. Jego starszy brat Ha- mish chwytał go czasem za brodę i przekręcał jego twarz do światła, a potem szczegółowo sprawdzał cienką linię delikatnego zarostu na górnej wardze Munga, podobnie jak ogrodnik przygląda się wiot- kim sadzonkom. Często dmuchał w ten puszek, tylko po to, żeby rozdrażnić brata. Chociaż Mungo nie był zbyt wysoki, przerósł już Hamisha, któremu bardzo się to nie podobało. Święty Krzysztof wyciągnął dłoń i chwycił nadgarstek chłopca swoimi długimi palcami. – Gówniarz ściebie jeszcze, co nie? Dał- bym ci dwanaście, nawyżej trzynaście. – E tam, to prawie facet. – Gallowgate położył wytatuowane ra-mię na barkach chłopaka i uśmiechnął się przebiegle do starszego mężczyzny. – Jajka ci już opadły, Mungo?

Chłopak nie odpowiedział. Wiedział, że wiszą sobie, pomarszczone i bezsensowne. Jakby miały opaść, to niby gdzie? – Łapiesz? Jajka, we worku. – Gallowgate lekko trącił jego krocze. – Nie wiem – odparł Mungo i zgiął się w ochronnej pozycji. Mężczyźni zarechotali, a chłopiec spróbował do nich dołączyć, ale było słychać, że to wstydliwy śmiech, o pół sekundy spóźniony. Święty Krzysztof rozkaszlał się hałaśliwie, Gallowgate zaś lekce- ważąco odwrócił się do okna. – Zadbamy o ciebie, Mungo, nic sie nie mart. Bedzie zabawa, a potem zawieziesz mamci świeżo rybke. Mungo rozmasował otarte jajka i przypomniał sobie znowu o tym, jak leżał na sercu Po-Mo. – Ano. Twoja mamcia to dobra kobita. Mało już takich zostało. – Gallowgate zaczął obgryzać skórkę wokół paznokcia na palcu wskazującym i wypluwać ją na podłogę. Nagle wyjął palec z ust. – Dasz spojrzeć? – Zanim Mungo zdążył zaprotestować, mężczyzna włożył dłoń pod jego przeciwdeszczową kangurkę. Zaczął ją podnosić, a potem rozbierać chłopca. – No, dajże rzucić okiem. Mungo uniósł ramiona i pozwolił tamtemu ściągnąć sobie górę, aż nylonowy materiał zakrył mu twarz, kąpiąc wszystko w przyćmionym niebieskim świetle. Nic nie widział, ale słyszał obu mężczyzn i ich urywane oddechy: wciągnęli ze smutkiem powietrze, nastąpiła sekunda przerwy, a później dobiegło go westchnięcie. Palec Gallowgate’a, śliski od śliny tam, gdzie mężczyzna go obgryzał, dotknął czerniejącego sińca na piersi Munga, następnie chłopak poczuł, jak przesuwa się od mostka, wokół krzywizny najniższego żebra, niczym ołówek kartografa kreślącego mapę. Gallowgate trącił jego mostek i wcisnął paluch w siniaka, tak jakby sprawdzał jego wrażliwość. Mungo skrzywił się i skręcił, uciekając przed dotykiem. Ściągnął kangurkę z powrotem w dół, pewien, że na jego twarzy pojawił się piekący rumieniec. Gallowgate pokręcił głową. – Straszna sprawa. Twoja mamcia mówiła nam, jakie żeś miał kłopoty z tymi cholernymi Fenianami. Katolicy, chopie. Wilki w owczej skórze.

Mungo próbował o tym nie myśleć. – Nic sie nie mart – uśmiechnął się Gallowgate. – Wyrwiemy cie z tej dzielni. Urzondzimy se normalny menski łikend i jeszcze zrobimy ściebie menszczyzne, nie?Przesiedli się na następny autobus, potem na jeszcze jeden, a na następną przesiadkę czekali prawie trzy godziny. Znajdowali się teraz daleko za Loch Lomond i Mungo zaczął podejrzewać, że mężczyźni sami nie mają pojęcia, gdzie są. Wszystko wokoło wyglądało mu tak samo. Obaj pijacy zalegli w zaroślach kolcolistu za blaszaną budą przystanku autobusowego i wykańczali ostatnie zapasy tennenta.

Co jakiś czas Gallowgate przerzucał opróżnioną puszkę nad żywopłotem na wiejską dróżkę i pytał chłopaka, czy nie nadjeżdża autobus. Mungo sprzątał śmieć i mówił, że nie, nic nie widać.

/…/

0 Shares:
Może zainteresować Cię także