Polska Rzeczpospolita Ludowa kolonialną potęgą? W powieści Macieja Zajączkowskiego Madagaskar od lat jest polską kolonią z piękną, tropikalną stolicą: Nową Warszawą. Co zmieni się na wyspie wraz z rokiem 1989 i nadchodzącą transformacją ustrojową? Polecamy Czerwoną ziemię – ciekawą i dającą do myślenia książkę z gatunku political-fiction.

Głównym bohaterem książki jest Jakub Floriański, znany i doceniany reportażysta, pracujący dla Polskiej Agencji Prasowej. W schyłkowym okresie PRL wyrusza na Madagaskar, tropikalną wyspę, która od ponad pięćdziesięciu lat jest polską kolonią. Ma zamiar napisać książkę dla Polaków ze starego kraju i opisać panujące w tropikalnym klimacie obyczaje – tak Malgaszy, rdzennej ludności wyspy, jak i napływowych kolonistów.

Pozornie sielankowa podróż zmienia się w trudną, pełną niebezpieczeństw wyprawę. Wraz z upadkiem PRL-u Madagaskar pogrąża się w głębokim kryzysie politycznym. W tym fikcyjnym świecie powołanym do życia przez Zajączkowskiego konflikt między Malgaszami i Polakami prowadzi do wybuchu krwawego powstania. Wszystko to sprawia, że reporter Jakub postanawia wszcząć śledztwo w sprawie wyspiarskich konfliktów, które od lat przybierały na sile.

Jaką prawdę odsłoni dziennikarz o Polakach na Madagaskarze? Podczas podróży po czerwonej ziemi Floriański pozna panoramę społeczną wyspy i stanie się świadkiem wielu dramatycznych wydarzeń. Jak się okazuje, zmiany zachodzą nie tylko w starym kraju, ale również w kolonii, a jej idealizowany obraz pryska jak miraż propagandy.

Książka Czerwona ziemia obfituje w ciekawe refleksje historyczne oraz społeczne, pełna jest również odniesień i odwołań politycznych. Realistyczny styl Zajączkowskiego sprawa, że na kartach powieści zaciera się różnica między fikcją a rzeczywistością. Absurdalny z pozoru pomysł fabularny, w którym Polska jawi się jako kolonialny gracz, w obliczu konkretnych wydarzeń z książki nabiera niepokojąco aktualnego znaczenia.

Maciej Zajączkowski – urodzony w 1992 roku w Warszawie. Absolwent prawa i stosunków międzynarodowych, aktualnie doktorant na Uniwersytecie Warszawskim. Z zawodu – audytor. Z zamiłowania – podróżnik.


Przeczytaj fragment powieści Macieja Zajączkowskiego Czerwona ziemia:

(…)

– Co było zatem kluczowe dla podjęcia decyzji o zakupie Madagaskaru? – spytałem.

– Był to splot bardzo wielu czynników. Kawa jako symbol egzotyki, a także innych towarów kolonialnych, była motorem napędowym polskich ambicji kolonialnych już od lat dwudziestych. Odzyskaliśmy niepodległość, potem pokonaliśmy bolszewików. Pan może się z tego teraz śmiać, ale my wtedy naprawdę myśleliśmy, że Polska staje się kolejnym europejskim mocarstwem. A co to za mocarstwo bez kolonii?

Słuchałem Tarkowskiego z zaciekawieniem, byłem pewien, że dam moim przyszłym czytelnikom informacje, których próżno szukać w krajowych podręcznikach do historii.

– Jak zapewne może pan sobie wyobrazić, zdobycie terenów zamorskich w latach międzywojennych było zadaniem arcytrudnym. Świat podzielono na strefy wpływów długo przed I wojną światową. Niektóre kręgi w kraju miały nadzieję, że być może uda nam się uzyskać część byłych niemieckich kolonii, jednak w Wersalu ententa szybko rozwiała te mrzonki. Potem powstała Liga Morska i Kolonialna. Grupa wpływu, która na swoich sztandarach miała pozyskanie terenów zamorskich dla Polski. Co ciekawe, nadal działają u nas na wyspie, mają biuro w pałacyku przy Beniowskiego w Nowej Warszawie… – Tarkowski się zamyślił.

– Czy istniała realna możliwość pozyskania kolonii wcześniej, w innej części świata?

– Nie. Wszystkie działania podejmowane przez Ligę okazywały się spektakularnymi porażkami, czy to w Brazylii, Liberii czy w Angoli. W pewnym momencie doszło nawet do tego, że Portugalia rozważała zerwanie stosunków dyplomatycznych z II Rzeczpospolitą. Nie mieliśmy po prostu wystarczającego potencjału. Ani porządnej floty, ani silnej gospodarki. Dość powiedzieć, że nasze ambicje kolonialne nie cieszyły się również dużym entuzjazmem na arenie międzynarodowej. – Gubernator się przygarbił i zastygł, wpatrując się gdzieś w krawędź stołu.

– I wtedy nadszedł rok 1936. I uśmiech od losu – dodałem dla pobudzenia. Tarkowski pokiwał głową.

– Rok 1936 i, przede wszystkim, rząd Leona Bluma we Francji. Okazało się, że na krótko otworzyło się, jak to mawiają Anglosasi, okno możliwości. Dojście do władzy we Francji Frontu Ludowego, czyli ówczesnej lewicowej koalicji, stanowiło punkt zwrotny w polskiej polityce kolonialnej. Blum, sam wszakże wywodzący się z żydowskiej rodziny, był żywo niezainteresowany rozwiązaniem problemu narastającego w Europie antysemityzmu.

Jednocześnie miał o wiele bardziej pragmatyczne podejście do kwestii francuskiego imperium kolonialnego niż rządząca– zarówno przed nim, jak i po nim–prawica. Utrzymywanie terenów zamorskich stawało się dla Francji coraz bardziej kłopotliwe ekonomicznie, w szczególności w perspektywie zbliżającej się wojny z Niemcami. A dla nas Madagaskar to było spełnienie marzeń i jeszcze ta romantyczna historia z Beniowskim…

(…)

– Powiem panu szczerze, że autentycznie jestem pod wrażeniem tego, czego dokonaliście.Nadal się jednak zastanawiam, jakim cudem wam to się udało?

– To nie był żaden cud – stanowczo odparował Tarkowski. – Widzi pan, zrobiliśmy po prostu po wojnie to, czego wy w starym kraju nie mogliście zrobić z oczywistych względów. W końcu wyciągnęliśmy wnioski z polskiej historii, w szczególności tej najnowszej. Druga wojna światowa to była dla nas wszystkich trauma. Dodatkowo przymusowe wygnanie… Myśli pan, że to się nie odbiło na naszej mentalności? Strata własnej ojczyzny?

– Wręcz przeciwnie – zaoponowałem. – Mogę sobie tylko wyobrażać, jak musieliście się czuć.

– Początkowo większość uchodźców chciała wracać, jednak okazało się to niemożliwe. Za to ze starego kraju przybywały do nas kolejne fale imigrantów. Jedna za drugą. Wiedzieliśmy,że taka katastrofa nie może się już nigdy powtórzyć. Że naszym zadaniem, jako przywódców wolnej Polski, jest zagwarantowanie, by się nigdy nie powtórzyło. Więc w końcu zbudowaliśmy silne, sprawne i efektywne państwo. Szkoda, że udało się to dopiero na Madagaskarze, a nie w starym kraju…

(…)

Udaliśmy się w stronę podjazdu przed domem. Moja toyota już czekała. Zanim wsiadłem, Tarkowski uścisnął mi rękę na pożegnanie i przytrzymał ją, patrząc mi w oczy. W jego wzroku było coś niepokojącego.

– Powodzenia w dalszych podróżach po naszym kraju – życzył mi. –  Proszę się ze mną skontaktować zanim opuści pan wyspę. Tym razem to ja będę chciał przeprowadzić z panem wywiad na temat wrażeń z pobytu i o tym, co w ogóle słychać w starym kraju. I jeszcze jedno – rzucił raźniej, wyciągając kartonik z kieszeni marynarki. – Mam dla pana zaproszenie na coroczny bal w Operze Narodowej z okazji Dnia Porozumienia. Myślę, że warto, aby się tam pan pojawił. Oczywiście ze względów zawodowych. – Mrugnął do mnie okiem.

Podziękowałem mu i wsiadłem do samochodu. Uruchomiłem silnik, a reflektory rozświetliły ciemność nocy. Faktycznie, czekała mnie długa droga powrotna, ale nie czułem znużenia. Ruszyłem wolno, zawracając po chroboczącym żwirze.

Po chwili wjechałem na autostradę. Droga była o tej porze praktycznie pusta. Co jakiś czas mijały mnie jedynie kabriolety, mknące przez noc do nadmorskich willi swoich posiadaczy. Jechałem, rozmyślając o historii wyspy.

Moją uwagę przykuł nagle czarny samochód. Wlókł się z tyłu od jakiegoś czasu i zachowywał stałą odległość od mojego pojazdu. Co jakiś czas znikał mi na zakrętach z pola widzenia, ale po chwili znów widziałem jego światła w tylnym lusterku. Wydawało mi się, że dostrzegam w środku więcej niż jedną sylwetkę kierowcy.

Uśmiechnąłem się do siebie. Wyglądało na to, że ktoś mnie śledzi.

23 Shares:
Może zainteresować Cię także