Na polskim rynku wydawniczym debiutują Filtry. Dziś premiera ich pierwszego tytułu – Calypso Davida Sedarisa.

Założycielkami oficyny są Dorota Nowak i Ewa Wieleżyńska, obie od lat związane z branżą wydawniczą. Czym Filtry będą się charakteryzowały i skąd wzięła się ich nazwa?

Jak zgodnie twierdzą założycielki, znakiem rozpoznawczym Filtrów będą książki, które wychodzą poza przyjęte schematy, rewidują i prowokują do dyskusji. Wśród tytułów wydawnictwa znajdziemy literaturę faktu (często kontrowersyjną i trudną) oraz literaturę piękną (autorów dotąd w Polsce niedrukowanych i twórców rodzimych – debiutantów).

Nazwa wydawnictwa związana jest z jego siedzibą – z okien wydawnictwa widać zabudowę warszawskich Filtrów, czyli XIX-wiecznych budynków Zespołu Stacji Filtrów.

Ewa Wieleżyńska i Dorota Nowak, Fot. Rafała Masłow
Ewa Wieleżyńska i Dorota Nowak, Fot. Rafał Masłow

Pierwszą książką wydaną przez Filtry jest Calypso Davida Sedarisa w przekładzie Piotra Tarczyńskiego. Amerykański pisarz, autor sztuk teatralnych i satyryk jest autorem kilkunastu książek sprzedanych dotąd w dwunastu milionach egzemplarzy. Jego pełne ironii felietony drukowane są w „The New Yorker”, a talent komediowy znany jest od lat fanom stand-upu. Polscy czytelnicy mogą pamiętać nazwisko autora z wydanej przez Znak książki Zjem to, co ma na sobie.

W Calypso odnajdziemy charakterystyczne dla Sedarisa ironiczne spojrzenie na świat, samego siebie i relacje międzyludzkie. Połączenie form eseju, opowiadania z elementami scenicznego wystąpienia sprawia, że książka, której tematem jest lęk przed śmiercią, to wciągająca opowieść o życiu i jego odcieniach. Sedaris nie boi kontrowersyjnych porównań, trudnych tematów, czy nawet banału, często pozostawiając czytelnika z zaskakującą puentą.

Fragment książki Calypso Davida Sedarisa:

Wiosną dwa tysiące siedemnastego roku na pokładzie samolotu do Denver pasażer dwa rzędy przede mną zesrał się w spodnie. Był stary, ale nie wiekowy – pewnie po osiemdziesiątce – i podróżował z kobietą w średnim wieku, którą wziąłem za jego córkę.

– O nie… – usłyszałem jej jęk.

Mężczyzna odpowiedział coś, czego nie złapałem, po czym kobieta, już na stojąco, uniosła ręce.

– No ja bym powiedziała, że to ciut więcej niż wypadek.

Facet powlókł się ku toalecie, a ja spuściłem wzrok, tak jak chciałbym, żeby zrobili inni pasażerowie, kiedy przyjdzie moja kolej na zapaskudzenie spodni w zatłoczonym samolocie. Bo ten dzień z pewnością kiedyś nadejdzie. Któregoś przedpołudnia to ja będę człowiekiem, przez którego wszystkim robi się niedobrze. Nastolatkowie będą się śmiać, unosząc telefony, żeby zrobić mi zdjęcia od tyłu, na próżno strofowani przez swoich rodziców.

Nazywam to „ścieżką wstydu”. Bo to nie pierwszy raz, kiedy widziałem, jak ktoś podnosi się z ufajdanego fotela i idzie do łazienk`i. Kilka lat wcześniej była to kobieta, bardzo ładnie ubrana, przynajmniej moim zdaniem. Wyglądała, jakby zdarła ubranie z dawno martwej Cyganki, której grób właśnie rozkopała, i kiedy szła w moją stronę, uśmiechnąłem się, myśląc, że powiem jej: „Co za interesująca sukienka”.

Potem się zbliżyła i… no tak.

Mężczyzna, który się zesrał, poszedł do łazienki i siedział tam, ani chybi szukając czegoś, czym mógłby sobie odebrać życie. Kiedy nadejdzie moja kolej, chyba stłukę okulary i jednym z odłamków przetnę sobie żyły. Bo po czymś takim nie ma powrotu. Nie ma znaczenia, że nigdy więcej nie zobaczysz tych ludzi na oczy. Nawet gdyby samolot spadł i ocalałbyś jako jedyny na pokładzie, to i tak nigdy nie dojdziesz do siebie.

– Proszę pana? – kwadrans po tym, jak mężczyzna wszedł do łazienki, jedna ze stewardes zapukała do drzwi. – Proszę pana, zaraz lądujemy. Obawiam się, że musi pan wrócić na swoje miejsce – zapukała znowu. – Proszę pana? Wszystko w porządku?

Chciałem powiedzieć: Na miłość boską, zostawcie go w spokoju. To nie fair kazać mu teraz iść między nami po raz drugi. Odczepcie się od niego.

Albo stewardesa poszła po rozum do głowy i przestała go męczyć, albo mężczyzna po opuszczeniu łazienki usiadł gdzieś z tyłu. Wiem tylko, że nigdy go już nie widziałem. Ale nie przestałem o nim myśleć.

Parę tygodni później byłem w Dallas, jadłem lunch z moją młodą przyjaciółką Kimberly, kiedy ni stąd, ni zowąd kiepsko się poczułem. Przyszły znienacka mdłości, przez które straciłem apetyt i zacząłem się pocić, choć nie było wcale jakoś bardzo upalnie.

– Znam miejsce niedaleko stąd, gdzie podają fantastyczne ciasto – powiedziała Kimberly, kiedy udało mi się wreszcie wyrwać jej rachunek. – Masz ochotę na kawałek? Może z lodami?

Nie chciałem mówić, że się źle czuję. To wszystkim psuje humor. A poza tym – pomyślałem – odkąd to ciasto może coś pogorszyć?

Jakąś godzinę później leżałem przez chwilę na hotelowym łóżku, a następnie popędziłem do łazienki. Wyglądało na to, że, nie wiedzieć skąd, złapałem poważną grypę żołądkową.

Niestety, wieczorem miałem spotkanie autorskie. Dwa tysiące ludzi oczekiwało, że wezmę się w garść, ubiorę i będę przed nimi stał bite półtorej godziny. Tak więc zrobiłem. Jeśli dobrze pamiętam, był to pierwszy raz, kiedy czytałem na siedząco. Liczyłem, że nacisk utrzyma w środku to, co w każdej chwili groziło eksplozją. Na tym etapie przypominało to już rdzawą wodę, każdorazowo o objętości wiaderka farby. Przez dziewięćdziesiąt minut myślałem tylko o tym, co poczuję, kiedy zesram się w spodnie przed tymi wszystkimi ludźmi. Nie trzeba było do tego szczególnie bujnej wyobraźni. Pomagało to, że siedziałem za mównicą, a pierwszy rząd znajdował się dobrych parę metrów ode mnie, za kanałem orkiestry. Widzowie mogli się w ogóle nie zorientować. Musiałbym jednak zabić całą obsługę sceny, włącznie z biedną Kimberly, która stała za kulisami z wiadrem w ręku – wiadrem! – i była jedyna osobą, która wiedziała o mojej chorobie.

Przeczytaj także inne fragmenty książki Calypso (kliknij tutaj).

***

Na październik planowana jest premiera drugiego tytuły wydanego przez Filtry, Świetlistej republiki, której autorem jest hiszpański pisarz Andrés Barba.

Źródło: Wydawnictwo Filtry, Fot. Rafał Masłow, Ingrid Christie

9 Shares:
Może zainteresować Cię także