Na animowanych przygodach Baltazara Gąbki, Reksia oraz Bolka i Lolka wychowały się kolejne pokolenia polskich dzieci. Co wiemy o twórcach kultowych bajek i samym miejscu w którym powstawały? Jeśli niewiele, już w w październiku będzie okazja, aby to zmienić.

Dzięki książce Królowie bajek. Opowieść o legendarnym Studiu Filmów Rysunkowych wszyscy, którym w dzieciństwie towarzyszył Reksio będą mieli szansę poznać tajemnice jednej z najbardziej znanych wytwórni filmów rysunkowych w Polsce. Jak wyglądał proces tworzenia? Jak powstawał dźwięk? I w końcu, jak w czasach kiedy brakowało wszystkiego, a świat nie był cyfrowy, udawało się powołać do życia legendarnych bohaterów?

Autorzy książki (Leszek K. Talko, Karol Vesely) opowiadają o miejscu stworzonym przez pasjonatów, ludzi bez których zaangażowania nie poznalibyśmy bohaterów dziecięcej wyobraźni. Pozycja obowiązkowa nie tylko dla fanów polskiej animacji.

Książka Królowie bajek. Opowieść o legendarnym Studiu Filmów Rysunkowych trafi do księgarń 7 października 2020 roku.

Fragment prezentujemy dzięki uprzejmości wydawnictwa Czarne.

***

Ze „starej gwardii” na stałe z dobranockami skojarzy się jeszcze Alojzy Mol. W Studiu od 1950 roku, utalentowany montażysta, wśród kolegów ceniony jednak bardziej za gibkość i chudość. Kiedy zabrakło pomarańczówki, która była znakomita jako źródło natchnienia – wysyłano po nią Alojzego Mola. Aby nie wzbudzać podejrzeń dyrekcji i nie wpisywać się w księdze wejść i wyjść u portiera, Mol był spuszczany na sznurze z wysokiego parteru willi Rotha, a po powrocie z łupem – na tej samej linie wciągany do środka. Pomarańczówkę chowano za wielkimi drzwiami szafy z bezpiecznikami elektrycznymi (wytwórnia z całą swoją aparaturą potrzebowała mnóstwo energii), która zachowała się do dziś.

Mol na początku też był animatorem, ale szło mu średnio. Przerzucił się na montaż i imitowanie dźwięków – i okazał się w tym mistrzem.

Codziennie dojeżdżał do Bielska z Brzezinki, gdzie mieszkał. Wychodził o piątej rano, wracał o dwudziestej pierwszej. I tak przez kilkadziesiąt lat. W ciągu dnia rysował, potem montował, a po pracy imitował dźwięki już na umowę zlecenie.

– Inaczej się nie dało – opowiadał. – Miałem etat montażysty, a montażysta nie mógł w godzinach pracy wydawać dźwięków. Wydawałem je więc po pracy.

Miał znakomity słuch. Metodą prób i błędów sam wymyślał, jak tworzyć efekty dźwiękowe. Na przykład efekt pękającego drzewa robił tak, że nagrywał pękający patyk, a potem kilkadziesiąt razy spowalniał taśmę. Bardzo dumny był z imitowania byka. Ilekroć w filmach Studia występuje szarżujący byk, słyszymy tak naprawdę strasznie sapiącego Alojzego Mola, który tu również spowolnił taśmę. Kiedy zaś jedzie wóz – to Alojzy Mol kręci młynkiem do kawy i oczywiście puszcza taśmę wolniej.

Te wszystkie dźwięki z początku miały być po prostu nagrywane, ale się okazało, że jest to trudniejsze, niż się wydaje, zwłaszcza że nie istniały jeszcze dyktafony i używało się ogromnego magnetofonu szpulowego. Alojzy Mol jeździł więc i nagrywał orzący traktor albo rozrusznik silnika. Gorzej szło z przyrodą. Ekipa taszczyła magnetofon, mikrofony, przewody, żeby nagrać rżenie koni – a te jak na złość nie chciały wydawać żadnych dźwięków albo zaczynały rżeć, kiedy zmęczeni filmowcy zebrali już sprzęt.

Często potrzebne były też kraczące wrony. Lechosław Marszałek powiedział dźwiękowcom, że on już nie może znieść wron (choć, co typowe dla niego, poświęcił im zarazem odcinek Reksia), bo wielkie stado od lat codziennie rano budzi go o piątej ciągłym krakaniem. Ekipa zapakowała się do służbowej nyski i ruszyła o świcie pod blok Marszałka. Oczywiście nie zastali ani jednej wrony.

Po tej nauczce, aby oszczędzić sobie pracy, postanowili nie jechać rankiem nagrywać piania koguta, tylko sprowadzić najbardziej wrzaskliwy egzemplarz do studia. Kogut przyjechał, oni o świcie czekają z mikrofonami. Przez dwa dni ptak nie wydał żadnego odgłosu. Z kolei dźwięk płynącej wody wciąż był zakłócany a to syreną, a to rykiem przejeżdżającego samochodu. W końcu dali za wygraną i wszystko zostawiono Alojzemu do imitowania.

Mol okazał się genialnym wynalazcą dźwięków. A to za pomocą klocków doskonale oddawał stukot kopyt, a to cynfolią lub mąką naśladował skrzypienie śniegu pod stopami. Kiedy zaś potrzebne były ptaki, szedł słuchać ich śpiewu, a potem wracał do studia i powtarzał go sam. Sowy, wrony, słowiki, które można usłyszeć w filmach SFR – to pamiątka po Alojzym Molu, który pohukiwał, krakał, gwizdał, ćwierkał, a potem eksperymentował z przyspieszaniem lub zwalnianiem taśmy.

W Studiu Mol miał jednak posłuch z zupełnie innego powodu. Otóż pewnego razu pokłócił się z Lechosławem Marszałkiem, którego wszyscy się bali i z którym nikt nie chciał zadzierać. A Mol nie dość, że nie był reżyserem, czyli stał niżej w hierarchii, to na dodatek był mikrej postury. Mimo to po prostu wyrzucił Marszałka z pokoju. Twórca Reksia, na co dzień wrzeszczący na ludzi, docenił, że ktoś odważył mu się postawić. Następnego dnia stanął w drzwiach pokoju Mola. Obecni zamarli przerażeni. Tymczasem Marszałek jakby nigdy nic wyciągnął z kieszeni butelkę, postawił Molowi na biurku i wyciągnął rękę. „Przepraszam, przeholowałem” – powiedział.

Zazwyczaj Mol robił w filmach „zwykłe” odgłosy – tupot kopyt, szum wiatru. Bardziej niezwykłe zlecenia dostawał od tych, którzy produkowali animacje dla dorosłych. Każda z nich była właściwie eksperymentem. W Gilgameszu (1976) Jana Petryszyna według scenariusza Leszka Mecha, z plastelinową Mezopotamią i sumeryjskimi herosami, świat płonął. Tak naprawdę ogień zapalano w puszkach, a za nimi ustawiano wentylator udający sumeryjski wiatr. Ci, którzy nie kręcili, czuwali przy skrzyni z piaskiem z gaśnicą w rękach, gotowi do działania, gdyby ogień nagle wymknął się spod kontroli. Trzeba było oddać dźwięk potopu – Mol szumiał, trząsł światem i pluskał potopem.

Źródło: wydawnictwo Czarne

2 Shares:
Może zainteresować Cię także