Zadra, najnowsza książka Roberta Małeckiego, to mroczna opowieść o niszczącej sile miłości, ale też o śmierci, która przedwcześnie zabierając bliskich, strąca w otchłań samotności.

Dzień pierwszy

(środa 3.10)

Kość leżała w wysokiej, pożółkłej trawie, tuż przy pniu sosny.

Kilka metrów dalej, pod osłoną cienkich witek rozłożystego krzewu komisarz Bernard Gross dojrzał czaszkę. Spoczywała w zacienieniu, na prawym boku, zwrócona do niego przodem, dzięki czemu widział głęboką czerń oczodołów i jamy nosowej.

Brakowało żuchwy.

Do gęstego lasu w podchełmżyńskim Grodnie przyjechał przed kilkunastoma minutami wspólnie z aspirant sztabową Moniką Skalską. Młody policjant, kierowca radiowozu, zatrzymał się na gruntowym niewielkim parkingu, gdzie czekał na nich krępy podporucznik w mundurze moro z kamizelką odblaskową, pocierający z zimna spierzchnięte dłonie. Przywitali się, a potem Kowalski, bo tak się nazywał, wskazał im drogę. Przeszli w ciszy obok zaparkowanych wzdłuż drogi wojskowych honkerów i ciężarowych starów, przy których kapral z krótkofalówką wypiął klatkę piersiową i zasalutował swojemu dowódcy.

Kilkanaście metrów dalej, w znacznym obniżeniu terenu, zobaczyli jezioro, otulone od południowego wschodu gęstym lasem, które odbijało obraz wypłowiałego jesiennego nieba. Jasna tafla marszczyła się od natarczywego wiatru. Zimne powiewy smagały ich poczerwieniałe od chłodu twarze i szumiały w koronach drzew oświetlanych pomarańczową łuną zachodzącego słońca.

– I teraz w lewo – rzekł żołnierz.

Skręcili między brzozy, w zapomniany dukt, porośnięty wysokimi trawami. Kilkanaście metrów dalej czaił się mrok. Nieprzystępny i złowrogi. Powietrze nasycone zapachem wilgoci oraz leśnego runa zdawało się ciężkie i lepkie.

Żołnierz wyprzedził ich i żwawo ruszył przed siebie.

– Pewnie wiecie – rzucił przez ramię – że w styczniu czterdziestego piątego wymordowano tu ponad siedemset Żydówek. Tam na cyplu jest pomnik – machnął ręką w prawo. – Przyjechały z Auschwitz, ale też bezpośrednio z Litwy, Łotwy i Estonii. W sumie pięć tysięcy kobiet.

Policjanci milczeli, a podporucznik kontynuował:

– Uformowano tu coś w rodzaju filii obozu w Stutthofie. Te Żydówki kopały rowy przeciwczołgowe i…

– Pana zdaniem to stare szczątki? – przerwała mu Skalska.

Mężczyzna przystanął i odwrócił się do nich. Krzaczaste brwi zbiegły się ze sobą.

– Cholera wie, ale chyba trudno to wykluczyć – stwierdził. – Zresztą dlatego mówię wam o tych Żydówkach. Być może zwierzęta odkopały jakąś płytką mogiłę, a potem rozniosły szczątki po lesie.

– Zwierzęta? Stare kości? – powątpiewała Skalska, ale podporucznik nic już nie odpowiedział.

0 Shares: